Legiony Polskie na Santo Domingo
Kiedy powstańcy na Santo Domingo zorientowali się, że Polacy odnoszą się do nich lepiej niż Francuzi, nie stosując okrutnych metod postępowania z jeńcami, zaczęli odwdzięczać się im równie ludzkim traktowaniem. Znalazło to wyraz w konstytucji ogłoszonej przez Jeana J. Dessalinesa, który przyjął tytuł cesarza Haiti. Zakazano w niej przebywania na wyspie wszystkim białym, wyłączywszy Polaków i Niemców.
W "Popiołach" Żeromskiego czytamy: "Dessalin z całą dywizją Murzynów przeszedł w nocy na stronę powstańców. Jeden batalion tych Murzynów, czterysta chłopa jak heban, nie zdążył udać się w pochód za Dessalinem [...]. Nasz polski batalion Bolesty nie był w stanie utrzymać w karbach i zmusić do boju z rodakami kilkuset tęgich a uzbrojonych Murzynów. Puścić na wolność, to powiększą armię wroga, wlec ze sobą, to zdradzą w najgorszej chwili. Generał Fressinet, nasz nowy dowódca, Francuz rodowity, rozkazał czarnym wystąpić do apelu, jak co dnia. Zwyczaj wojskowy każe stawać do apelu bez broni. Skoro na plac wyszli, nasz batalion z rozkazu Bolesty otoczył ich ze czterech stron. Generał Fressinet wyszedł. Dał znak. Murzyni nie spodziewali się nawet. Chwycili my za broń i wykłuli my bagnetami bezbronnych, wszystkich czterystu, co do nogi".
Tak opowiadał Ojrzanowski, legionista polski, który wrócił z wyspy Santo Domingo, wywołując oburzenie bohaterów powieści. Skąd się wzięli Polacy za oceanem u progu XIX stulecia? W chwili wybuchu rewolucji francuskiej na wyspie mieszkało 500 tys. niewolników. Wytwarzany przez nich cukier trzcinowy, a także kawa i bawełna przynosiły Francji dochód w wysokości 200 mln franków rocznie, dzięki nim bogacili się też miejscowi plantatorzy. Sami niewolnicy - jak pisał Szymon Askenazy - "traktowani gorzej od bydła, trzymani byli w posłuszeństwie kar niesłychanych. Byli katowani, okaleczani ohydnie, żywcem grzebani lub paleni, oblewani cukrem i wystawiani mrówkom na pożarcie".
Rewolucja francuska przyniosła stopniowe zniesienie niewolnictwa i zrównanie praw całej ludności niezależnie od koloru skóry, co oznaczało dopuszczenie czarnych do służby państwowej i armii. Spośród nich talentem wybijał się dowódca lokalnych oddziałów wojskowych gen. François Toussaint L'Ouverture. W imieniu Francji bił się on z Anglikami o wschodnią część wyspy (obecną Dominikanę), odstąpioną wówczas Francuzom przez Hiszpanów, i w 1798 r. zmusił przedstawicieli dumnego Albionu do jej opuszczenia. Santo Domingo zostało połączone i przeszło pod władzę Francji. Trzy lata później Toussaint L'Ouverture ogłosił siebie dożywotnim władcą wyspy i proklamował konstytucję, która de facto czyniła ją odrębnym państwem, jedynie nominalnie zależnym od francuskiej metropolii. W takiej sytuacji pierwszy konsul Republiki Francuskiej, gen. Napoleon Bonaparte, zdecydował o wysłaniu na wyspę armii francuskiej pod dowództwem gen. Charlesa Leclerca (prywatnie męża jego siostry Pauliny, która towarzyszyła mu w tej eskapadzie).
Leclerc w ciągu kilku tygodni, wspierany przez kilku czarnych generałów rywalizujących z Toussaintem L'Ouverturem, wygrywając na swoją korzyść krwawe konflikty między Murzynami a Mulatami, pokonał powstańców, a ich przywódcę aresztował i wysłał do Francji, gdzie ten zastanawiająco szybko zakończył życie w jednym z zamków.
Generał Toussaint L'Ouverture, autor obrazu nieznany fot. Wikimedia Commons
W szeregach wojsk gen. Leclerca znaleźli się także żołnierze Legionów Polskich gen. Jana H. Dąbrowskiego. Bonaparte podjął decyzję o wysłaniu na Santo Domingo III półbrygady Legionów, stacjonującej w porcie Livorno, którą wzięto na żołd francuski jako 113. półbrygadę. Na wypadek ociągania się Polaków z wejściem na statki ,Francuzi sprowadzili do Livorno zbrojną eskortę. Okazało się to zbyteczne. W połowie maja Polacy zostali zaokrętowani i - jak pisał Askenazy - "niepowiadomieni nawet o celu podróży i istotnem przeznaczeniu swojem, popakowani jak śledzie, niedostatecznie w żywność i wodę słodką opatrzeni, tegoż dnia o północy popłynęli w ciemną nieznaną przestrzeń, na śmierć".
Żółta febra
Schodząc na ląd po czterech miesiącach ciężkiego rejsu, legioniści mogli ujrzeć przepiękne plaże, gaje kokosów i cytrusów, wznoszące się na horyzoncie, pokryte zielenią góry, docenić piękno miejscowych kobiet i tanie lokalne trunki, zwłaszcza słodką wódkę ratafii. Nie mogli wiedzieć, że bagna wyspy kryją także straszliwą chorobę - żółtą febrę. Legionistom od początku dawał się też we znaki gorący klimat, a ponadto - jak pisał dziejopis Legionów Jan L. Pachoński - "prawdziwą plagą były liczne gady, płazy, kleszcze, a najdokuczliwsze chyba mrówki, które masowo snuły się po ziemi i ścianach domów, wciskając się pod odzież, niszcząc każdy pokarm".
Obraz Augusta Raffeta przedstawiający bitwę o Vertières stoczoną w 1803 r. fot. Wikimedia Commons
Legioniści wypływali z Europy, kiedy sytuacja Francuzów na wyspie była bardzo dobra, nieprawdą jest więc, jakoby Bonaparte świadomie wysyłał ich na stracenie. W chwili ich przybycia wszystko jednak gwałtownie zmieniało się na niekorzyść. Pod wpływem silnego lobby plantatorów cukru na wyspie zamierzano przywrócić niewolnictwo. To zaś spowodowało wybuch powstania, do którego stopniowo zaczęli przyłączać się czarni dowódcy wojsk francuskich. Wśród nich na czoło wysunęli się Henri Christophe i przede wszystkim Jean J. Dessalines. Chociaż oddziały czarnych żołnierzy, bitne, dobrze dowodzone, odporne na choroby, zaopatrywane w broń i amunicję przez Anglików i Amerykanów, potrafiły zadawać skuteczne ciosy Francuzom, o poniesionej przez nich klęsce zdecydowała żółta febra, która stała się również przyczyną śmierci większości Polaków. O ile Leclerc był skłonny do łagodniejszego traktowania miejscowej ludności, o tyle jego następca gen. Donat Rochambeau był sadystą. Wojna, w której każda ze stron wykazywała się
bezwzględnością, teraz przybrała postać wyrafinowanie okrutną. Francuzi rozstrzeliwali wziętych do niewoli powstańców, wieszali ich, topili w workach, dusili siarką pod pokładami wraków, co Rochambeau nazywał kąpielami fumigacyjno-siarczanymi (fumigacja oznacza niszczenie szkodników). Francuski dowódca sprowadził też z Kuby kilkaset dogów, które poddane tresurze, tropiły powstańców, by następnie ich rozszarpywać. "Te psy wściekłe, okrywane kwiatami, wstążkami, pocałunkami przez wściekłe panie kreolskie, wypuszczał jak w cyrku dla próby, na czarnych więźniów, i rozdawał wyprawianym w pole oddziałom" - wspominał Askenazy.
Orkiestra ważniejsza od polskich żołnierzy
Natychmiast po przybyciu na wyspę, w pierwszych dniach marca 1803 r., trzy legionowe bataliony 113. półbrygady rozdzielono i rzucono do walki. I batalion, którego szefem był Michał Wodziński, padł ofiarą przejścia na stronę powstania oddziałów towarzyszących mu czarnych generałów Clervaux i Alexandre'a Pétiona. Polacy zabarykadowali się w kościele w Haut Cap, a nocą, obawiając się nadejścia większych sił przeciwnika, przebili się do fortu Jeantôt, tracąc jednak stu kilkudziesięciu ludzi. Na wieść o tym zdarzeniu Leclerc rozkazał wymordować większość czarnych żołnierzy stacjonujących w Cap, obawiając się, że postąpią oni podobnie jak ci, którzy zbiegli do powstańców. Potopiono ich w pobliskiej zatoce, a trupy pływały tam jeszcze przez wiele dni. W odwecie powstańcy zamordowali u bram Cap grupę zakładników, po czym uderzyli na miasto. W trakcie bitwy ostatnie walczące jeszcze po stronie Francuzów czarne oddziały otworzyły nagle ogień do dotychczasowych sojuszników. Zapewne wtedy zginął szef Wodziński, a trzy
kompanie polskie odcięto.
"Polacy schronili się w samotnie stojącym budynku i póki starczyło nabojów, trzymali Murzynów na dystans. Gdy wyczerpała się amunicja, Murzyni podpalili budynek, w którym spłonęli obrońcy" - pisał Pachoński. Resztę I batalionu wybiła żółta febra. Po roku od lądowania na wyspie, z 984 tworzących go legionistów, żyło sześciu oficerów i 14 żołnierzy. Podobny był los innych członków 113. półbrygady. Kompanię kpt. Antoniego Sangowskiego wysłano na rekonesans w kierunku Port Margot. W lesie pod Saint George Polacy zostali zaatakowani przez powstańców. Sangowski kazał zastrzelić przewodnika, którego niesprawiedliwie posądził o zdradę, po czym starał się wycofać, lecz wyczerpawszy amunicję, złożył broń. Kiedy Polaków wbrew obietnicy puszczenia wolno zaczęto maltretować, kilku, korzystając z zamieszania, ukryło się. Wśród nich był Sangowski, który tkwiąc po szyję w porosłym tatarakiem bagnie, obserwował okrutne męki swoich żołnierzy, przywiązanych do drzew, straszliwie okaleczonych, a następnie spalonych żywcem.
Sangowskiego uratowali Francuzi, ale pobyt w bagnisku okupił zapaleniem płuc i rychłą śmiercią.
Do niewoli dostało się także kilku Polaków, wraz z por. Ludwikiem Pretwiczem, należących do eskorty gen. Christophe'a. Kiedy ten, wraz z gen. Dessalinesem, przeszedł na stronę powstańców, obiecał zwolnić Polaków, jeżeli Francuzi odeślą mu murzyńską orkiestrę z Cap. Wysłano z tą propozycją jednego z jeńców, ale francuscy towarzysze Polaków o takiej zamianie nie chcieli słyszeć - orkiestra stanowiła bowiem tak istotny element życia towarzyskiego stolicy kolonii, że przesądziło to o losie Polaków.
Reakcja Francuzów na zmianę frontu przez Dessalinesa była taka sama jak Leclerca w Cap. To wówczas w Saint Marc doszło do wydarzenia, które na podstawie dziejów legionowych spisanych przez służących na wyspie oficerów - Kazimierza Luxa i Piotra B. Wierzbickiego - tak wstrząsająco opisał Żeromski, a później zekranizował Andrzej Wajda. Jak jednak ostrożnie należy podchodzić nawet do pozornie w pełni wiarygodnych przekazów, wykazał Jan L. Pachoński. Dowiódł on, że chociaż legioniści brali udział w egzekucji, na pewno nie był to udział decydujący. W Saint Marc była bowiem obecna tylko część tego batalionu, bez jego szefa mjr. Wojciecha Bolesty, który w innym miejscu trzy dni później zmarł na febrę.
Niebieskoocy
Francuzi skapitulowali na Santo Domingo w listopadzie 1803 r. (samo miasto o tej nazwie było bronione jeszcze blisko sześć lat, także przez Polaków), pierwszego dnia następnego roku proklamowano niepodległość Haiti, a wiele lat później Napoleon uznał próbę utrzymania wyspy za największy błąd, jaki popełnił. Kilka lat trwały jednak nieustępujące wcześniejszym okrucieństwom walki między Murzynami a Mulatami, które w latach 40. XIX w. doprowadziły do podziału wyspy na dwa państwa - Dominikanę i Haiti. Kiedy powstańcy zorientowali się, że Polacy odnoszą się do nich lepiej niż Francuzi, nie stosując okrutnych metod postępowania z jeńcami, zaczęli odwdzięczać się im równie ludzkim traktowaniem. Znalazło to wyraz w konstytucji ogłoszonej przez Dessalinesa, który przyjął tytuł cesarza Haiti. Zakazano w niej przebywania na wyspie wszystkim białym, wyłączywszy Polaków i Niemców (których oddział również znajdował się wśród wojsk francuskich).
Haiti, widok z Międzynarodowej Stacji Kosmicznej. Potomkowie Polaków żyją we wschodniej części wyspy fot. NASA/Wikimedia Comons
Prawo to objęło 400 legionistów wziętych do niewoli, którym nadano obywatelstwo haitańskie, z tych jednak 160 natychmiast rozpoczęło starania o powrót do kraju. Pozostali pracowali na roli, głównie w miejscowościach Casale na zachodzie wyspy i Fond-des-Blancs na południu i żenili się z miejscowymi kobietami. Pod koniec XIX w. poseł Haiti w Paryżu wymieniał 50 rodzin noszących polskie nazwiska. W sierpniu 1996 r. do Casale dotarł włoski dziennikarz Riccardo Orizio. Jak pisał w książce "Zaginione białe plemiona", zastał tam ludzi "o niebieskich oczach i europejskich kościach policzkowych", niektórych o jasnej karnacji i jasnych włosach, a także panią o skórze ciemnej jak smoła, lecz z warkoczami splecionymi "w taki sposób, że żadna Haitanka tego by nie powtórzyła". Pierwsze pytanie do wychodzących mu na spotkanie mieszkańców brzmiało: "jesteście z Polski?".