Iran nie jest ani lepszy, ani znacznie gorszy od innych krajów Bliskiego Wschodu. Wiele z nich przechodziło, przechodzi, lub będzie przechodzić okresy krwawego zamordyzmu lub rządów tyranów. Ale to Iran jest "złym", z którym trzeba się zmierzyć. Najbliższa runda w Warszawie.
Persowie pełnią "rolę diabła" w europejskiej kulturze od wieków, ba od tysiącleci. Nie wymyślili tego filmowcy z Hollywood niemiłosiernie zniekształcających historię walki Spartan z perską armią Kserksesa pod Termopilami 25 wieków temu.
Jedna z najsłynniejszych mozaik antyku wydobyta z ruin Pompejów ukazuje bohaterskiego Aleksandra Wielkiego szarżującego na króla Dariusza III pod Issos. Czasy imperium Persów przeminęły, a my nadal upamiętniamy poświęcenie posłańca Filipidesa, który zmarł po przebiegnięciu ponad 42 km, aby poinformować o zwycięstwie pod Maratonem i ostrzec Ateny o nadciągającej flocie wroga.
Wieki całe oraz kilka imperiów później znów słyszymy o zagrożeniu. Tym razem nie jest to już Persja cesarzy, tylko wizja nowego, szyickiego imperium budowanego przez Iran ajatollahów. Miejsce rzędów rydwanów bojowych i gigantycznych flot wojennych zajmuje teraz przerażająca perspektywa religijnych fanatyków wyposażonych w rakiety balistyczne z głowicami nuklearnymi.
Iran poczuł się silny. Chce "należnej" mu pozycji
Taką, potencjalną groźbę chcą przynajmniej zarysować amerykańscy organizatorzy szczytu w Warszawie (13 i 14 lutego 2019 roku) , który ma zbudować międzynarodową koalicję przeciwko Iranowi. Nie jest przy tym istotne, że oficjalnie dyplomaci opowiadają o stabilizacji i rozwoju Bliskiego Wschodu. Cel jest jasny i jednoznaczny: zatrzymanie ekspansji Iranu w regionie i osłabienie reżimu w Teheranie.
Sami Irańczycy ponoszą przy tym większą odpowiedzialność za sytuację, w której się znaleźli. W żadnym wypadku nie mogą stawiać się w roli niesłusznie pokrzywdzonych. Nie chodzi przy tym o przypominanie wszystkich okropności, których dopuścił się reżim ajatollahów w ciągu 40 lat, które upłynęły od rewolucji islamskiej.
W ciągu ostatnich lat Iran poczuł się silny i zaczął inwestować pieniądze oraz wykorzystywać wpływy nie tyle dla zbudowania nowego imperium, co dla odzyskania "należnej" - jeśli nie dominującej - roli w regionie. U podstaw leży przy tym konflikt sięgający pierwszych lat islamu i walki o schedę po proroku Mahomecie. Szyci do dziś czują się zdradzeni przez sunnickich uzurpatorów, którzy ponad 1 300 lat temu pod Karbalą w dzisiejszym Iraku zamordowali Alego, wnuka Mahometa uznawanego przez nich za prawowitego spadkobiercę proroka.
Do zawiłej historii tego konflikt dopisywane są kolejne rozdziały, a teraz szyici poczuli, że po wiekach upokorzeń nadszedł "ich czas". Iran, także na skutek ewidentnej niefrasobliwości Zachodu, buduje potężną sieć wpływów w regionie. Zawdzięcza to, m.in. niewiarygodnym wręcz błędom Amerykanów, którzy rozbili Irak, naturalnego przeciwnika ograniczającego ambicje Teheranu.
Irańskie strefy wpływów
Dzięki temu Iran uzyskał wielkie wpływy w kraju, którego południe zamieszkują przede wszystkim szyici. Jak zwykle w tej części świata relacje nie są proste, a pomimo bliskości wierzeń, Arabowie z Iraku nie palą się do zaakceptowania zwierzchności Persów. Nawet niezbyt sobie chętnych partnerów zbliża jednak obecność wspólnych wrogów, jakim są sunniccy radykałowie z ISIS, saudyjscy wahabici, czy "imperialiści" z USA.
Rząd dusz i przepływów finansowych z eksportu ropy naftowej i gazu marzy się zarówno Irańczykom jak i Saudyjczykom. Zgodnie z wielowiekową "tradycją" spór rozstrzygany jest na polu bitwy, choć obie strony uważają, żeby nie zewrzeć się w otwartym konflikcie. Stąd wojna "przez pośredników" w Jemenie, gdzie Rijad i Teheran popierają swoje frakcje nie bacząc na dramatyczne wręcz konsekwencje dla mieszkańców kraju zdewastowanego przez konflikt i idący w parze z nim głód.
Polem bitwy dla wpływów irańskich i saudyjskich była też Syria, gdzie jednak szala szybko przeważyła się na stronę Teheranu. W Damaszku rządzi prezydent należący do szyickiej sekty Alawitów. Po jego stronie walczą członkowie libańskiego Hezbollah od dekad otwarcie wspierani przez Iran. O sukcesie koalicji Damaszku i Teheranu przesądziła wojskowa interwencja Rosji.
Na mapie irańskich wpływów w regionie znajduje się też maleńka Strefa Gazy zamieszkała przez Palestyńczyków, a więc Arabów – sunnitów. Nie jest to naturalnych sojuszników dla ajatollahów z Teheranu, ale obie strony łączy tutaj wspólny wróg, czyli Izrael. Irańczycy traktują zubożałą, niemal odciętą od świata enklawę za dodatkowe pole wywierania presji militarnej na "syjonistów". Dla Palestyńczyków ta współpraca to po prostu potencjalne źródło broni i pieniędzy.
Bliski Wschód można porównać do wielopiętrowego modelu krzyżujących się wpływów i interesów. Relacje i koalicje powstają i zmieniają się, a sojusze upadają. Przed Rewolucją Islamską w 1979 r. wrogość krajów sunnickich zbliżała Izrael i Iran. Teraz jest na odwrót, choć znowu może się to zmienić.
Lista grzechów jest długa. Kończy się na broni nuklearnej
Rachunki krzywd i listy męczenników spisywane są przez całe wieki i nigdy nie odchodzą w całkowitą niepamięć. Dlatego co roku w dniu święta Aszura szyici samobiczują się upamiętniając męczeńską śmierć Alego. Cały region usiany jest grobami ludzi, którzy oddali życie za tę, czy inną sprawę i zawsze znajdzie się ktoś gotowy kontynuować lub choćby nawiązywać do ich "sprawy".
Można i należy przypominać reżimowi ajatollahów krwawe rozprawy z opozycją, jednak Iran także pod tym względem nie jest wyjątkiem w regionie. Podczas wojny z Irakiem obie strony posyłały na rzeź rzesze żołnierzy i używały możliwie jak najbardziej śmiercionośnej broni z bronią chemiczną włącznie. Także fizyczne niszczenie opozycji, ograniczanie wolności słowa, gwałcenie praw kobiet czy łamanie praw człowieka nie jest tylko domeną teokratycznego Iranu, co jasno pokazały sposoby dławienia demokratycznych zrywów w różnych częściach regionu.
Jednym z głównych zarzutów wobec Iranu jest plan zbudowania broni nuklearnej. To przerażająca perspektywa zwłaszcza dla Izraelczyków, którzy mają prawo obawiać się najgorszego ze strony reżimu grożącego im zagładą. Sami jednak też mają broń atomową, do czego nigdy oficjalnie nigdy się nie przyznali.
Co do zasady, świat jest bezpieczniejszy im mniej broni masowego rażenia w obiegu. Nie o to więc chodzi, żeby pozwolić teokratycznej władzy zbudować nowe, perskie czy szyickie imperium kontrolowane żelazną ręką z Teheranu i zagrażające jądrowym zniszczeniem każdemu, kto mu się przeciwstawi.
Droga do tego zresztą nadal jest daleka, a Iran nie ma środków na zrealizowanie tak "ambitnego" planu. To kraj o gospodarce nieco mniejszej od gospodarki Polski. Oczywiście zamiast wydawać pieniądze na programy społeczne i zaspokojenie potrzeb obywateli, pozbawiony demokratycznej kontroli reżim bez większego trudu potrafi przekazać miliardowe kwoty na programy zbrojeniowe czy udział w zagranicznych awanturach.
Niemniej skarbiec nie jest bez dna i możliwości mają swoje granice nawet w kraju, który potrafi sprytem pomnożyć efekty swojego działania. Eksperci oceniają, że pomimo prowadzenia wojen i programów zbrojeniowych, Iran nadal wydaje na ten cel mniej niż 2 proc. PKB, czyli mniej niż przedrewolucyjne rządy szacha i niejeden kraj zachodni.
Za mistrza "oszczędnej" ekspansji uważa się gen. Kasem Solejmani, dowódca brygad al-Kuds, sił specjalnych Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej. On regularnie pojawia się na polach bitew i w salach konferencyjnych od Iraku po Liban za każdym razem wywołując dreszcz grozy u wrogów Iranu.
Iran ze swoimi ambicjami politycznymi i religijnymi, oraz możliwościami militarnymi i intelektualnymi potrafi przerażać. Nie raz dowodził przy tym, że potrafi być bezlitosny, jak w przypadku masowych egzekucji tysięcy realnych i domniemanych opozycjonistów w 1988 r. Pod wieloma względami nie odbiega jednak od strasznej „normy” regionu.
Iracki dyktator Saddam Husajn był otwarcie popierany przez Zachód dopóki walczył z Iranem, czego nie zmieniły nawet masakry Kurdów. Dopiero atak na roponośny Kuwejt spowodował, że stał się "zły". Prezydentowi Egiptu Sisiemu dość łatwo wybaczono masakrę przeciwników w Kairze, gdyż odsunął od władzy islamistów. Ofiary bombardowań, głodu i chorób w Jemenie pozbawiają wspieraną przez Zachód koalicję prawa roszczenia sobie moralnej wyższości nad reżimem ajatollahów.
O Iranie w Warszawie
To, że Amerykanie organizują w Warszawie konferencję i budują koalicję przeciwko Iranowi jest kwestią politycznego wyboru. Waszyngton, przekonany przez Izrael, uznał, że zawarta w 2015 r. umowa z Iranem nie działa. Zgodnie z porozumieniem Teheran zrezygnował z programu jądrowego w zamian za zniesienie sankcji gospodarczych.
To otworzyło drogę do rozwoju biznesu. Najbardziej entuzjastycznie do tego rozwiązania podeszli Europejczycy, którzy zamiast sporu woleliby, porozumieć się z Iranem i studzić jego zapały obiecując miliardowe zyski ze współpracy.
Z kolei Amerykanie i ich regionalni sojusznicy gotowi są na sankcje i gospodarczą konfrontację tłumacząc, że to jedyny sposób na powstrzymanie Iranu. Ponadto prezydentowi USA łatwiej jest mobilizować wyborców stawiając czoła dobrze zdefiniowanemu i niestroniącego od kontrowersji wrogowi, niż prowadząc wyrafinowaną i pełną niuansów rozgrywkę gospodarczą i dyplomatyczną.
Dlatego Amerykanie zwołali konferencję, która odbędzie się w Warszawie. Jej celem, o którym otwarcie mówił sekretarz stanu Mike Pompeo, jak również politycy z Izraela i krajów Zatoki Perskiej, jest zbudowanie koalicji, która powstrzyma Iran.
Warto jedynie pamiętać, że Iran nie jest ani lepszy, ani szczególnie gorszy od innych krajów Bliskiego Wschodu. Wiele z nich przechodziło, przechodzi, lub będzie przechodzić (niestety) okresy krwawego zamordyzmu lub rządów tyranów opętanych manią wielkości.