Dotychczas nikt i nic nie było w stanie powstrzymać prezesa PiS przed wymyślaniem kraju od nowa. Szło mu nieźle, według jego własnego mniemania oczywiście, aż przyszedł koronawirus. Teraz Jarosław Kaczyński musi udowodnić, że to jego państwo nie jest z dykty i paździerzu. Czasu na utrzymanie pełnej władzy nad PiS-Polską ma coraz mniej.
Dlaczego nie piszę "Polska", a "PiS-Polska"? W pierwszej, tej wolnej, z tak wielkim trudem wywalczonej, szanowano Konstytucję. Obowiązywał w niej trójpodział władzy. Nie szukano w niej wewnętrznych wrogów i zdrajców. Nie dzielono Polaków na sort lepszy i gorszy. Prawo znaczyło prawo, a sprawiedliwość sprawiedliwość.
W parlamencie o jej kształcie decydowali w dużej mierze ludzie o wielkim dorobku osobistym i na ogół z kartą opozycyjną z czasów PRL. Dla nich Polska była wartością nadrzędną.
Tamta Polska była krajem wielkich szans, z których korzystali ci, którzy rozumieli, że wreszcie sami mogą decydować o swojej przyszłości.
Polska po 1989 roku nie była bynajmniej idealna. Zbyt często zapominała, o tych, którzy w nowej rzeczywistości nie potrafili sobie poradzić.
Jeden wódz, jedna partia, dwa narody
W "PiS-Polsce" wszystko jest na odwrót.
W drodze po władzę Jarosław Kaczyński nie zawahał się wykorzystać do walki politycznej katastrofy smoleńskiej, z której ofiar uczynił wręcz męczenników. Szczególe miejsce zajął w tej mitologii śp. prezydent Lech Kaczyński.
Polakom prezes PiS wpajał przekonanie o naszej wyjątkowości. A wiedząc, jak istotną rolę – szczególnie wśród starszego pokolenia – pełni Kościół, zrobił wiele, aby równanie PiS to tradycja chrześcijańska, a rywale polityczni to demoralizacja i bezideowość, zapadło w pamięć wyborców.
Przekonał tych, którzy poczuli się przez Polskę odrzuceni, że tylko on jest im w stanie przywrócić godność (cokolwiek miałoby to oznaczać).
Oczywiście w dużym uproszczeniu, ale właśnie to, przyniosło mu bezwzględne zwycięstwo w wyborach parlamentarnych w 2015, a następnie 2019 roku.
Szybko okazało się, że hasło o Polsce w ruinie, było ukute wyłącznie na potrzeby polityczne. W innym przypadku mielibyśmy bowiem do czynienia z cudem – wszak już w kilka miesięcy po pierwszym zwycięstwie wyborczym, rząd PiS uruchomił trwające do dziś wielkie programy rozdawnictwa.
Suweren – jak najczęściej o wyborcach mówią politycy partii Kaczyńskiego – nie wnikał czy nas na to stać, czy nie. Dają, to biorę. Mnożyły się więc kolejne programy "plus", a partia prezesa rosła w siłę.
Gdzieś tam przeciwko upolitycznieniu Trybunał Konstytucyjnego protestowała jakaś grupka "oszołomów". Ale przecież to zdrajcy. Gdzieś tam w Unii Europejskiej ktoś alarmował, że niszczony jest Sąd Najwyższych. A co tam, przecież to jakaś Targowica.
Beata Szydło nie opublikowano orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego? Przecież to nie było orzeczenie! Prezydent Andrzej Duda ułaskawił skazanych nieprawomocnie działaczy partyjnych PiS? On tylko w "specyficzny sposób uwolnił wymiar sprawiedliwości od tej sprawy". Duda nie zaprzysiągł legalnie wybranych sędziów? "Byli wybrani z wadą". Niekompetentni aparatczycy są nagradzani intratnymi posadami? Oni odzyskują państwowe firmy dla narodu!
Krok po kroku, kawałek po kawałku rozmontowywane były wszystkie mechanizmy sprawiające, że o danym kraju można mówić: demokratyczny.
Zanim się obejrzeliśmy, partia, która wygrała w legalnych wyborach, trójpodział władzy zastąpiła jedno władztwem Jarosława Kaczyńskiego, a z procesu legislacyjnego uczyniła parodię. Z sejmu wychodził bubel za bublem, byle szybciej, byle zrealizować to, co akurat zamarzyło się prezesowi.
Nie pomylił się więc Kaczyński w swoich rachubach. Rozdał ludziom pieniądze z ich podatków, a w rządowej telewizji dał im codzienne igrzyska: "Opozycja niszczy kraj" lub zamiennie "Polska wstała z kolan". To wystarczyło.
Najprawdopodobniej świadomie nie dbał o to, że z dużej grupy współobywateli, tych, którzy nie podzielają zachwytów nad jego geniuszem, zrobił sort najgorszy. Utworzył armię nie-Polaków. Zabił wspólnotę narodową w imię swoich politycznych interesów. Polityk nie może chyba zrobić bardziej przerażającej rzeczy.
Nie spędza mu to snu z powiek, gdy dysponuje popierającą go większością.
Ja tu bez żadnego trybu
Na ogół wszystko – z wyjątkiem utraty przez PiS większości w senacie – szło Kaczyńskiemu jak po maśle. Tak było do początku marca 2020. Wtedy dotarł do nas koronawirus. Kraj stanął. Ludzie zaczęli tracić pracę.
Nawet to nie spowodowało, że Kaczyński, choć na chwilę zrezygnował ze swojej gierki politycznej. Dla niego celem nadrzędnym stało się utrzymanie Andrzeja Dudy na stanowisku prezydenta. Ludzie chorują, umierają, ale najważniejsze jest przeprowadzenie wyborów. Przecież prezes nie może stracić w Pałacu Prezydenckim człowieka, który bezkrytycznie podchodzi do jego decyzji.
Wie, że jeśli teraz Duda nie zostanie ponownie wybrany, za kilka miesięcy jego szanse na reelekcję mogą drastycznie zmaleć. Urzędujący wciąż prezydent byłby utożsamiany z zapowiadanym gwałtownym wzrostem bezrobocia i katastrofą gospodarczą.
To dlatego Kaczyński forsuje plebiscyt korespondencyjny, bo przecież nie wybory. Przy okazji śmieje się nam w twarz i zamiast Państwowej Komisji Wyborczej powierza organizację plebiscytu Poczcie Polskiej.
Nie sięgnął po konstytucyjne narzędzie, które umożliwiłoby w legalny sposób przesunięcie wyborów prezydenckich – stan klęski żywiołowej. Każdy rozsądny człowiek widział, że z takim stanem mamy do czynienia, ale nie prezes rządzącej partii. Brnął w nierozsądny pomysł wyborów korespondencyjnych.
Gdy dotarło do niego, że to nierealne, ostatecznie zrzucił maskę i pokazał prawdziwą twarz już bez pozowania na demokratę. Zobaczyliśmy owładniętego żądzą władzy starszego człowieka, do którego nie dociera, że niszczy ojczyznę.
W porozumieniu z szefem partii, która bez niego nie miałaby najmniejszych szans na dostanie się do sejmu, ogłosił, że wybory zostaną przesunięte.
Zrobił to bez żadnego trybu i umocowania konstytucyjnego. Postąpił w myśl swojej zasady: PiS-Polska to ja.
Nie wiem, czy "emerytowany zbawca narodu" (to marzenie Kaczyńskiego z 1994 roku) bierze pod uwagę, że za kilka miesięcy może przybyć mu poważny konkurent polityczny - partia o nazwie "Ulica".
Będą się do niej "zapisywać" ludzie tracący pracę, którym nagle poczują, że państwo zostawiło ich samym sobie. "Zapiszą" się do niej i ci, dla których w PiS-Polsce nie było miejsca.
Cóż, jako jednowładca będzie miał narzędzia, żeby sobie z nimi poradzić. A wtedy zatęsknimy za normalną, przewidywalną do bólu Polską.