Jakub Majmurek: "Żółte kamizelki" mogą wyjść także na polskie ulice
We Francji trzeci weekend z rzędu protestują "żółte kamizelki" – bezpartyjny, pozbawiony struktur i liderów ruch, wymierzony w polityczny establishment. To, co zaczęło się jako protest przeciw podwyżkom akcyzy na paliwa, zmieniło się w demonstrację ubożejącej francuskiej klasy średniej, porzuconej w swoim przekonaniu przez system polityczny V Republiki.
Protest przybiera często gwałtowne formy, co w naturalny sposób skupia uwagę mediów – w Polsce zwłaszcza tych narodowych i niepokornych. "Paryż płonie, prezydent rozważa wprowadzenie stanu wyjątkowego, a ulica i zagranica i tak twierdzą, że to w Polsce zagrożona jest demokracja" – brzmi ich narracja na temat tego, co dzieje się teraz we Francji.
Rechot z kłopotów Macrona i Francuzów jest tu jednak zupełnie nie na miejscu. Protesty "żółtych kamizelek" to nie tylko akty wandalizmu i anarchii, ale coś znacznie więcej – symptom głębokich, strukturalnych problemów trawiących współczesną demokrację, nie tylko we Francji. Mogą one eksplodować także w Polsce.
Wysoki koszt zielonego zwrotu
Na te problemy nie ma przy tym łatwych, oczywistych rozwiązań. Dramat tego, co teraz dzieje się we Francji, polega na tym, iż na pewnym poziomie rację mają i prezydent Macron, i ruch "żółtych kamizelek".
Pałac Elizejski słusznie stawia na zielone technologie i ekologiczną transformację francuskiej gospodarki. Dane płynące od najważniejszych naukowych ośrodków są jasne: ludzkość musi radykalnie ograniczyć spalanie paliw kopalnych. Bez tego planecie grozi przegrzanie, a klimatowi w skali globalnej załamanie, łączące się z niewyobrażalną i nieporównywalną z niczym znanym w historii katastrofą społeczno-gospodarczo-humanitarną. Cywilizacja oparta o tanie paliwa, kilka samochodów w każdym gospodarstwie domowym i indywidualna motoryzacja albo dokonają radykalnego przekształcenia, albo ugotują planetę.
Racje stoją też jednak po stronie "żółtych kamizelek". Po stronie ludzi, którzy na ostrzeżenia, że jeśli nie zmienimy stylu życia czeka nas koniec świata, odpowiadają, że dla nich realnym problemem jest jak na razie koniec miesiąca. Bo o ile oczywiste jest, że zwrot ekologiczny jest konieczny, to nie jest już wcale oczywiste, kto za niego powinien głównie zapłacić.
Podwyższanie akcyzy na paliwa, jako źródło finansowania ekologicznej transformacji gospodarki, ma swoje zalety. Taki podatek łatwo ściągnąć, trudno go obejść przez tyleż wyrafinowane, co agresywne metody optymalizacji podatkowej. Wysokie ceny paliwa stwarzają nacisk na wybór bardziej ekologicznych form transportu.
Problem w tym, że finansowanie ekologicznej transformacji z kieszeni zwykłych rodzin jest zwyczajnie społecznie niesprawiedliwie. Nieproporcjonalnie obciąża kosztami uboższych. Przecież zamiast podnosić akcyzę na paliwo dla indywidualnych konsumentów, środków można było szukać po stronie zysków koncernów energetycznych, branży motoryzacyjnej, energochłonnych przedsiębiorstw czy rent czerpanych przez najbogatszych z posiadanych przez nich kapitałów.
Dodajmy do tego, że dla protestujących Francuzów korzystanie z samochodu często nie jest kwestią egoizmu czy wygodnictwa, ale konieczności. Do miejsc, z których dojeżdżają do pracy, wypchały ich wysokie ceny życia w dużych ośrodkach. Alternatywy dla samochodu w postaci zbiorowego, publicznego transportu raczej kurczyły się, niż poszerzały w ostatnich latach. Nie można jednocześnie mówić ludziom, że w imię ekologii muszą więcej płacić za benzynę i prowadzić takiej polityki wobec kolei, która najpewniej będzie wywoływać zamykanie nierentownych połączeń. To musi wywołać gniew.
Tym większy, że demonstrujący Francuzi mają poczucie, iż podwyżki benzyny zjadają im te środki, które ciągle umożliwiają subiektywne poczucie przynależności do klasy średniej. Jednym z miejsc blokowanych przez "żółte kamizelki" w pierwszy weekend protestów był Euro Disneyland pod Paryżem. Komentatorzy odczytali to jako ważny symbol obaw Francuzów o to, czy w nowym świecie po reformach Macrona zwykłą rodzinę stać będzie na podobne drobne przyjemności, jak wyjazd w weekend do parku rozrywki.
Protesty "żółtych kamizelek" pokazują, że nie da się dokonać ekologicznej transformacji w sytuacji, gdy duża część społeczeństwa postrzega ją jako zagrożenie dla własnego najskromniejszego nawet dobrobytu. Jeśli społeczeństwo uzna, że ekologiczne reformy skończą się jego zubożeniem – wywróci je.
Za zaniechanie też zapłacimy
Wobec wyzwań ekologicznych polski rząd przyjmuje odwrotne stanowisko niż Pałac Elizejski. Zamiast inwestować w energie odnawialne, mamy złomować wiatraki. Zamiast odchodzić od węgla, przedstawiciele rządu opowiadają, jak wielkim jest on narodowym skarbem oraz źródłem naszej energetycznej suwerenności.
Wszystko to jest nie tylko samobójcze w dłuższej perspektywie, ale może przynieść także opłakane skutki w najbliższej przyszłości. Z pewnością słyszeli państwo o planowanych na przyszły rok podwyżkach cen energii. Wynikają one właśnie z uzależnienia naszej gospodarki od węgla. Polskie kopalnie nie są w stanie nadążyć z produkcją węgla odpowiedniej jakości, przez co coraz więcej węgla importujemy – głównie z Rosji. Ceny surowca idą w górę, a wraz z nimi ceny energii. Podnoszą je także koszty opłaty za emisję dwutlenku węgla – jakie ponosić musi każde działające w Unii Europejskiej przedsiębiorstwo.
Polski rząd nie przewidział, że w przyszłym roku wzrosty cen węgla i kosztów emisji się zakumulują – w efekcie polską gospodarkę może czekać energetyczny szok. Ciągle nie wiemy, jaki właściwie pomysł ma rząd, by zrekompensować konsumentom i przedsiębiorcom wzrost kosztów energii. Mówi się o pomocy dla wielkich, wysokoenergetycznych przedsiębiorstw oraz dla gospodarstw domowych – tak by nie odczuły znacząco kosztów podwyżek. Dramatycznie wyglądać za to może sytuacja samorządów oraz małych i średnich firm. Te zaś rekompensat podwyżek rachunków za prąd będą szukać w kieszeni klientów. Zdrożeje więc na przykład żywność, co odczuje każde gospodarstwo domowe.
Jeśli do tego dojdzie – jak przewidują eksperci – spowolnienie tempa wzrostu gospodarczego, to także w Polsce wytworzy się sytuacja bliska do protestów podobnych jak we Francji. Tam buntuje się klasa średnia, od lat obawiająca się degradacji. U nas mogą wyjść na ulice ludzie, którzy w ostatnich latach świetnej koniunktury uwierzyli, że już wkrótce doszlusują do poziomu europejskiej klasy średniej. Teraz marzenie to rozbić się może o ceny energii.
Ekologicznego zwrotu nie będzie wbrew demokracji
Ich gniew w naturalny sposób zwróci się przeciw PiS. Czy jakaś partia będzie potrafiła go wykorzystać? We Francji ruch "żółtych kamizelek" nie ma politycznej reprezentacji zdolnej rozmawiać z władzą – przez co stanowi on dla niej tym większy problem.
"Żółte kamizelki" raz jeszcze są w tym momencie symptomem głębokiego problemu zachodniej demokracji. Ludzie coraz bardziej mają poczucie, że władza ich nie reprezentuje. Że nie ma partii, na które głosować mogą z pełnym przekonaniem. Że rzeczywistość wymaga głębokiej zmiany. A jednocześnie nie ma żadnej siły, która byłaby w stanie zbudować społeczną większość dla koniecznych zmian. "Żółte kamizelki" być może powstrzymają reformy Macrona, nie stworzą jednak – jak na razie się wydaje – nowej propozycji polityki uwzględniającej zarówno problemy klimatyczne, jaki i uzasadnione obawy kurczącej się i ubożejącej klasy średniej.
W Polsce polityka tkwi w podobnym impasie. Dobrze pokazuje to spór wokół działań PiS. Wychodzą one często od rozpoznania realnych społecznych bolączek – np. związanych z opieszałością sądów. Jednocześnie rządzący oferują niekonstytucyjne, często gorsze od choroby lekarstwa. Społeczeństwo obywatelskie potrafiło częściowo zatrzymać deformę sądów PiS, nie potrafi jednak samo przedstawić zdolnej zgromadzić większość propozycji własnej reformy.
Również w polityce energetycznej i klimatycznej może w Polsce pojawić się podobny impas. Polska musi odejść od węgla. To odejście nie może się dokonać kosztem zubożenia całych regionów i grup społecznych. Program dekarbonizacji musi uwzględniać ich interesy. Inaczej czekają nas podobne sceny jak we Francji i kolejne wybory wygrywane przez populistów, przekonujących, że winę za wysokie ceny prądu ponosi zła Bruksela, niesłusznie zwalczająca polski węgiel i zabraniająca nam kupować tanich żarówek.
Transformacja ekologiczna nie uda się w Europie wbrew ludziom i wbrew demokracji. Jeśli "żółte kamizelki" wymuszą na Macronie i europejskich elitach zrozumienie tej oczywistości, to przy wszystkich bezsprzecznych ograniczeniach tego ruchu, wykonają kawał dobrej roboty.