Jakub Majmurek: przemycona rewolucja. Diagnozy Kaczyńskiego oderwane od rzeczywistości
Państwo polskie w ostatnich wypowiedziach prezesa nie jest dobrem wspólnym wszystkich Polaków, ale opanowaną przez wrogów twierdzą, którą należy odbić, by móc ją zwrócić narodowi. Wraca retoryka walki z Układem. Nikt rozsądny nie zaprzeczy, że każda liberalna demokracja, zwłaszcza tak relatywnie młoda i niezakorzeniona jak Polska, obrasta różnego rodzaju układami. Jarosław Kaczyński w pierwszych latach transformacji bywał często błyskotliwym diagnostą tego, jak dzieje się to w Polsce. Jego dzisiejsze diagnozy wydają się być jednak całkowicie oderwane od rzeczywistości - pisze Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski.
Przywódcy polityczni rzadko ujawniają swoje właściwe polityczne plany w trakcie wiecowych mów, ale i pod tym względem Jarosław Kaczyński jest wyjątkowy. Jego rozłożone na dwie części przemówienie z niedzielnej manifestacji poparcia dla rządów Prawa i Sprawiedliwości odsłania program tej partii w coraz pełniejszym zarysie. W niedzielę w Warszawie prezes nie tylko zapowiedział, że nie zamierza się cofać w walce o przejęcie i podporządkowanie sobie Trybunału Konstytucyjnego, ale także potwierdził obawy i nadzieje tych wszystkich, którzy zauważyli już jakiś czas temu, że przejęcia przez siebie władzy w październiku PiS nie traktuje jako zwyczajnej w liberalnej demokracji zmiany rządu, ale jako systemową i moralną rewolucję. Pod hasłami dobrej zmiany, socjalną retoryką i łagodną twarzą Beaty Szydło, PiS przemycił projekt radykalnych zmian, pod którym wcale nie musi podpisywać się spora grupa wyborców - ta konieczna do zwycięstw w maju i październiku.
Powrót układu
Nie bez przyczyny Jarosław Kaczyński porównywał obecną sytuację do roku 1980 czy 1989 - okresu rewolucji pierwszej "Solidarności" i zmiany ustroju. Zmiana niesiona dziś przez PiS ma być równie fundamentalna - z taką samą, a nawet większą stanowczością odsuwająca w przeszłość to, co zastane - co przemiany po czerwcowych wyborach w roku 1989.
Problem w tym, że poza żelaznym elektoratem PiS nie ma w Polsce nastroju na tak głęboką zmianę. Liberalna demokracja opiera się na prawie suwerena - narodu - do zmiany rządu i wyboru odpowiadającego mu kierunku polityki. Ale obok zmiany w demokracji ważna jest zasada ciągłości państwa i jego instytucji. Już anulując uchwałą - przy potężnych prawnych wątpliwościach - poprzedni wybór sędziów Trybunału Konstytucyjnego, PiS pokazał, iż w praktyce nie będzie szanował tej zasady. Niedzielne mowy prezesa pokazały, że jej odrzucenie wyrasta do rangi doktryny partii.
W mediach bliskich Prawu i Sprawiedliwości w ciągu ostatnich ośmiu lat rozwijała się narracja o państwie PO-PSL, jako o PRL-bis, postkomunistycznym układzie, w którym "niepokorni" sympatycy prawicy na co dzień są szykanowani, ale niczym nowi "wyklęci" w swoich sercach i czynach zachowują istotę narodowej substancji. Ilekroć PiS oficjalnie uruchamiał tę narrację w kampaniach wyborczych, przegrywał. Wyborcy wiedzieli, że nie żyją w drugim PRL, tylko - gorzej lub lepiej działającym - demokratycznym państwie prawa. W tym roku PiS był w stanie schować tę narrację i symbolizujące je postaci na czas kampanii. To było kluczowe dla zwycięstwa.
Teraz ta retoryka wraca. Państwo polskie w ostatnich wypowiedziach prezesa nie jest dobrem wspólnym wszystkich Polaków, ale opanowaną przez wrogów twierdzą, którą należy odbić, by móc ją zwrócić narodowi. Wraca retoryka walki z Układem. Nikt rozsądny nie zaprzeczy, że każda liberalna demokracja, zwłaszcza tak relatywnie młoda i niezakorzeniona jak Polska, obrasta różnego rodzaju układami. Jarosław Kaczyński w pierwszych latach transformacji bywał często błyskotliwym diagnostą tego, jak dzieje się to w Polsce. Jego dzisiejsze diagnozy wydają się być jednak całkowicie oderwane od rzeczywistości. Faktyczne układy rosną w metafizyczny niemalże Układ, stanowiący fetysz do mobilizacji najtwardszych zwolenników partii, nie produkt jakkolwiek sensownej analizy.
Ta nieokreśloność układu jest jednak dla PiS o tyle wygodna, że pozwala na ciągłe mobilizowanie własnych zwolenników do walki z nim. Aż do pełnego zwycięstwa. Czym ono by miało być? Nie bardzo wiadomo. I to, dla osób przywiązanych do idei demokracji liberalnej, do nieodzownej dla niej koncepcji władzy ściśle wyrażającej się w konstytucyjnych granicach prawa, jest niepokojące. Nie może nie budzić niepokoju lider zwycięskiej partii, która ma samodzielną większość w parlamencie i spełniającego wszystkie polecenia prezesa prezydenta, zagrzewający swoich zwolenników "musimy się zmobilizować, żeby zwyciężyć!". Jeśli samodzielne rządy i urząd prezydenta nie są jeszcze zwycięstwem, to co nim właściwie jest?
Solidarność tym razem jako farsa
"Hegel powiedział gdzieś, że wszystkie wielkie wydarzenia powtarzają się dwukrotnie. Zapomniał dodać, że za pierwszym razem jako tragedia, za drugim jako farsa" - tak Karol Marks otwierał jeden ze swoich najsłynniejszych esejów, analizujący zamach stanu Napoleona III. Trudno nie mieć przed oczyma tego zdania, gdy patrzy się na retorykę PiS z ostatnich tygodni. Wraca w niej bowiem, tym razem w groteskowej formie, pewna charakterystyczna dla pierwszej "Solidarności" konstrukcja.
Wśród części zaangażowanych w ten wielki ruch osób i piszących o nim komentatorów, związek ten postrzegany był jako emanacja całego narodu, jedyna instancja reprezentująca go wobec autorytarnej i moralnie zepsutej władzy. Jako jedyna przestrzeń, w której znękana narodowa substancja może wreszcie znaleźć swój wyraz. Jako przestrzeń moralnej odnowy, gdzie ludzie zmuszeni do odwracania twarzy, padania na kolana i gięcia karków, wreszcie mogą karki wyprostować.
PiS uruchamia te same myślowe konstrukcje mówiąc o sobie i swoich sympatykach w ramach III RP. Tylko w wypadku partii, która przez dwa lata rządziła, przez prawie 15 pobierała idące w miliony dotacje z budżetu, ma swobodę działania i swoje media, taka narracja nie może nie mieć groteskowego wymiaru. Już w latach 80., tacy myśliciele jak Andrzej Walicki zwracali też uwagę na problematyczny, antyliberalny charakter podobnego myślenia o polityce. Na pewno w ten sposób nie da się uprawiać polityki w ramach demokracji liberalnej. Ta bowiem z definicji zakłada prawo do niezgody, pluralizm każdej politycznej wspólnoty.
Jeżeli PiS zakłada, że to on jest emanacją narodowej substancji, jedyną siłą noszącą moralną odnowę w skorumpowanym świecie, to nie może nie delegitymizować wszelkiego oporu wobec siebie. Dlatego też, co jeszcze pogłębia ponuro groteskowy wymiar wszystkiego, co się dzieje, w rządowej retoryce przemówienie Andrzeja Gwiazdy, wyglądające jak przeniesione w czasie z wiecu w roku 1980, miesza się z potępieniami "wichrzycieli", "protestów przeciw demokratycznie wybranej władzy", podawanymi w zaprzyjaźnionych mediach informacjami o "400 złotych dla uczestników sobotniego marszu" - co znów daje powtórkę z czasów PRL, tym razem z rządowej propagandy wymierzonej w opozycję. W przemówieniach sekretarzy KC opozycja też zawsze była wyzbyta patriotyzmu i moralności, sterowana z zewnątrz, nienawidząca swoje ojczyzny, broniąca przywilejów i tkwiąca w mniejszości.
Ukradzione zwycięstwo
Pod TK Jarosław Kaczyński mówił, że PiS chce Trybunału, ale nie tego. Ten będzie bronił starych przywilejów i blokował zmiany kluczowe dla milionów Polaków: 500 złotych na dziecko, obniżenie wieku emerytalnego, darmowe leki dla osób powyżej 75 roku. Takie zdefiniowanie sporu jest na krótką metę politycznie sprawne. Z jednej strony realne, socjalne interesy milionów, z drugiej posiadająca wątły demokratyczny mandat rada prawniczych mędrców. "Musimy naruszyć jej władzę albo ona ukradnie nam nasze zwycięstwo" - można streścić to, co wczoraj mówił prezes Kaczyńskim.
Problem jednak w tym, że dziś wyborcom PiS z października ich zwycięstwo najskuteczniej "kradnie" samo Prawo i Sprawiedliwość. PiS wygrał bowiem jako chadecka, ludowa alternatywa dla oderwanego od problemów Polaków PO, jako dobra, rozsądna zmiana w granicach prawa i systemu, nie jako siła rewolucyjna. Nikt nie kwestionuje prawa Beaty Szydło, do wprowadzania zmian, których obietnice dały jej zwycięstwo. Z 500 złotymi na dziecko na czele. Jednak zanim jej rząd przedstawił jakiekolwiek konkrety w tej sprawie, lider jej partii już zaczyna walkę z fundamentalną dla demokracji instytucją sądu konstytucyjnego, który rzekomo na stać na drodze do realizacji tych obietnic.
Program Beaty Szydło okazał się więc czymś w rodzaju konia trojańskiego, w którym Jarosław Kaczyński przemycił plany rewolucyjnych zmian. Nie wiadomo na razie, co miałoby być pozytywną treścią tej rewolucji, poza odrzuceniem dotychczasowego państwa. Żelaznemu elektoratowi PiS to się podoba. Jest zachwycony retoryką Beaty Kempy czy Krystyny Pawłowicz, będzie klaskał, gdy rząd będzie zdejmował z urzędu Rzeplińskiego, a z anteny program Tomasza Lisa. Jednak ten żelazny elektorat nigdy nie wystarczał PiS do zwycięstwa. Wyborcy PiS głosujący na niższy wiek emerytalny, nie demolkę konstytucji, mogą się po prostu poczuć oszukani i pewnie zaczną od PiS odpływać. Ale nawet jeśli będzie to widoczne w sondażach, to wątpliwe jest, by zmieniło to teraz taktykę partii.
Zmęczenie mobilizacją
Do PiS wyborców zniechęcać też pewnie będzie rozkręcana przez tę partię ciągła polityczna gorączka. W niedzielę prezes Kaczyński zapowiedział także, iż mobilizacja musi następować co dzień, nie tylko dziś, czy 3 maja. Tylko ludzie w demokracji chcą na co dzień od takiej mobilizacji mieć spokój. W latach 2005-2007 PiS rządził przez ciągły kryzys polityczny i przy pierwszej okazji wyborcy wybrali partię, która obiecywała elementarny spokój - PO Donalda Tuska.
Oczywiście, Jarosław Kaczyński roznieca spory także po to, by zmęczyć opozycję, wyczerpać wszystkie jej argumenty, obnażyć jej słabość. Może się jednak przeliczyć. Rządząc przez ciągły kryzys i konflikt utrudnia także swojej partii przeprowadzenie trwałych zmian. Tych w liberalnej demokracji nie da się zadekretować, trzeba budować dla nich szerokie koalicje, wykraczające poza własny obóz, przyciągające środowiska obywatelskie, pozarządowe, pracownicze, biznesowe, itd. Dziś polityka PiS wykopuje rów między rządem a społeczeństwem obywatelskim. Często słyszeliśmy narzekania, że PiS nie jest konstruktywną opozycją. Teraz pojawiają się pytania, czy będzie w stanie być konstruktywnym rządem. Czy stan ciągłej rewolucji, "odzyskiwania państwa", "wojny z układem", nie uniemożliwi np. sensownych społecznych konsultacji i budowania szerokiego poparcia, nawet dla projektów, które mają pewną racjonalność - np. zmiany mediów publicznych w instytucje kultury.
Jednocześnie samodzielna większość PiS i całkowita władza Jarosława Kaczyńskiego w partii sprawiają, że ten układ rządowy wydaje się dziś niewywrotny. Jak niezadowolone może być młode pokolenie działaczy PiS, popierających partię intelektualistów, czy środowisk biznesowych, wszystkich tych, którzy nie szli z PiS po powtórkę z lat 2005-2007? Nie mają oni kart, by zmienić układ w samej partii. Czekają nas lata tyleż męczącego i gwałtownego, co bezproduktywnego - w seansie realnych zmian, wpływających na życie Polaków i Polek - sporu. Jarosław Kaczyński zawsze był mistrzem politycznej destrukcji, zdolnym jak nikt pokonywać wyjściowo silniejszych od siebie oponentów. Teraz jednak jest sam, zwycięski na placu boju i mógłby pokazać siłę w budowaniu czegoś własnego. Niestety, na razie nic na to nie wskazuje.
Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski
Więcej komentarzy, felietonów i wywiadów? Śledź Opinie WP na Facebooku!