Jakub Majmurek: Euro-warcholstwo PiS-u nie pomoże Polsce
Serial pod tytułem "Beata Szydło kontra eurokraci" grany jest przez PiS praktycznie od początku dobrej zmiany. Zdążył się już chyba znudzić wszystkim stronom, kolejne jego odsłony męczą i nużą, a mimo to rząd nie ma żadnego pomysłu na nowe otwarcie w relacjach z Brukselą. Jak w każdej złej telenoweli, także w tej długie okresy, gdy nic się nie dzieje, przerywane są przez nagłe przyspieszenia akcji – na ogół dość podłej dramaturgicznie jakości.
Takie przyśpieszenie przynosi w ostatnich dniach sprawa uchodźców. Bruksela naciska na Polskę – ale także na Węgry i Austrię – by wywiązała się z przyjętych wcześniej zobowiązań i przyjęła uchodźców, przybyłych z ogarniętych wojną terenów Syrii na południe Europy. Rząd Szydło zachowuje się w tej sprawie jak poseł Rejtan na sejmie rozbiorowym. Kładzie się w progu, rozrywa koszulę na piersi, krzyczy jak szalony o ochronie Polski przed "islamskim terroryzmem", "chrześcijańskiej tożsamości" i "strefach szariatu". Komisja Europejska straszy sankcjami, ale na członkach rządu wrażenia to nie robi – Szydło i Błaszczak gotowi są raczej zapłacić kary pieniędzmi polskich podatników, niż przyjąć w Polsce choć jedną syryjską sierotę.
Z punktu widzenia wewnętrznego interesu politycznego rządzącej partii, taka taktyka dialogu z Brukselą może być na krótką metę racjonalna. Z punktu widzenia polskiej racji stanu, w dłuższej niż krótkoterminowa perspektywa, będzie potwornie szkodliwa. Co w dłuższym czasie może też odbić się na poparciu dla PiS.
Strach i nienawiść
Dlaczego na krótką metę rozgrywany w ten sposób spór o uchodźców może się PiS opłacać? Dlatego, że kwestia ta radykalnie polaryzuje społeczeństwo i wyzwala emocje, jakie partia władzy sprawnie potrafi zagospodarować i zaprząc dla własnej politycznej machiny.
Nie są to bynajmniej emocje pozytywne. Z tymi żaden polityczny projekt animowany przez Jarosława Kaczyńskiego nigdy nie radził sobie najlepiej. Ani Porozumienie Centrum, ani Prawo i Sprawiedliwość nie potrafiło zjednoczyć Polek i Polaków wokół pozytywnej wizji i dobrych emocji. Obie partie z rzadkim na polskiej scenie politycznej kunsztem handlowały za to strachem, resentymentem, urazami, gniewem, spiskowymi insynuacjami. Po "postkomunie" i "układzie" uchodźcy okazali się więc dla PiS wymarzonym tematem. Typowa dla partii retoryka lęku naturalnie zlała się w nim z uprzedzaniami i niewiedzą Polaków.
Propagandowej maszynie PiS i popierających ją mediów udało się podsycić odruchową polską niechęć do obcych do naprawdę toksycznych i przerażających rozmiarów. Choć Polska jest jednym z bardziej jednorodnych etnicznie państw w Europie, choć ze względu choćby na wysokość przeciętnej wypłacanej tu pensji niespecjalnie jest atrakcyjnym celem migracji dla kogokolwiek poza Ukraińcami, to polska opinia publiczna na anty-uchodźczą retorykę reaguje tak, jakby naprawdę wierzyła, że Polsce grozi inwazja przybyszów z Bliskiego Wschodu, zdeterminowanych, by zniszczyć naszą kulturę, zaprowadzić szariat, w radio zamiast mszy nadawać wezwania muezina, a Licheń, klasztor Jasnogórski i Świątynie Opatrzności Bożej przerobić na meczety.
Dlatego gdy Kaczyński straszy przenoszonymi rzekomo przez uchodźców zarazkami, gdy Błaszczak ostrzega przed terrorystycznym zagrożeniem, jakie nieść by miało otwarcie granic, trafiają na podatny społecznie grunt. Znacząca część elektoratu faktycznie uchodźców nie chce – choć tę niechęć, na którą dziś powołują się politycy rządu Szydło, sfabrykowała w dużej mierze rządząca partia i przychylni jej dziennikarze.
Spór wokół uchodźców może ożywić na krótki okres notowania ostatnio słabującego w sondażu PiS, skupić wokół partii wyborców krążących między nią a stronnictwami Pawła Kukiza i Janusza Korwin-Mikkego, a nawet przyciągnąć część bardziej ksenofobicznego, niezdecydowanego, orbitującego dziś wokół PO elektoratu. Jak irracjonalny nie byłby opór rządu wobec przyjęcia niewielkiej grupy uchodźców, politycznie niestety działa.
Strategia warchoła
Gorzej, że przy okazji taka postawa demoluje nasze i tak nienajlepsze relacje z Brukselą i europejskimi partnerami. W sprawie uchodźców, jak w prawie każdej innej spornej kwestii z Brukselą rząd Szydło przyjmuje strategię warchoła. W poświęconej figurze warcholstwa pieśni z płyty "Sarmacja" Jacek Kaczmarski śpiewał: "Warchoł! - krzyczą. Nie zaprzeczam / tylko własnym prawom ufam / wolna wola jest człowieka / pergaminu nie posłucha".
Rząd Szydło także uparcie nie chce "słuchać pergaminów". Za nic ma podpisane przez Polskę zobowiązania, ciągłość państwa, obecne we wszystkich możliwych traktatach zasady solidarności. Na europejskich salonach nasza pani premier zachowuje się jak siedemnastowieczny szlachetka zrywający sejmiki, kpiący sobie z prawa, a niewykonanymi wyrokami podbijający sobie delię płaszcza.
Siłą warchołów z kart pamiętników Paska była słabość państwa polskiego, jego niezdolność do wyegzekwowania własnych praw. Rząd PiS liczy na podobną słabość unii. "Unia jest w kryzysie po Brexicie, najważniejsze stolice zajęte są reformą sfery euro, nikt nie ma czasu, by zajmować się Polską, żadne poważne konsekwencje nam nie grożą, możemy dowolnie rozgrywać anty-unijną retoryką na potrzeby wewnętrzne" – wydaje się kalkulować rząd.
Na pewnym poziomie ma rację. Poważne sankcje wobec Polski są ciągle mało prawdopodobnym scenariuszem. Unia rzeczywiście ma większe problemy, część ważnych graczy (z Niemcami na czele) nie chce eskalacji konfliktu z Warszawą. W najgorszym wypadku liczyć możemy na węgierskie weto. Kary, jakie KE może nałożyć na Polskę za wyłamanie się z solidarności w sprawie uchodźców, faktycznie nie będą znaczące. Problem jednak w tym, że w UE, jak w każdym innym klubie, obok sankcji formalnych są też nieformalne. A te mogą być naprawdę poważne.
Cierpliwość się kończy
Podstawową nieformalną sankcją w UE jest izolacja. W instytucjach unijnych – i tych wspólnotowych i międzyrządowych – wiele zależy od zdolności budowania nieformalnych koalicji dla własnych projektów, przekonywania innych graczy do naszego punktu widzenia. W ciągu niecałych dwóch lat rząd PiS roztrwonił większość takiego miękkiego "dyplomatycznego kapitału", jaki Polska gromadziła w Europie od roku 2004. Doskonale pokazały to ostatnie wydarzenia: nieudana próba zablokowania kandydatury Donalda Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej oraz ostatnia dyskusja ministrów europejskich UE w sprawie dialogu Polski z Komisją Wenecką w sprawie Trybunału Konstytucyjnego. Jak podawała "Rzeczpospolita", polska dyplomacja próbowała nie dopuścić do dyskusji, do wypowiedzi indywidualnych przedstawicieli państw, nie udało się jej nic wskórać, a Polska zebrała na spotkaniu wielkie lanie.
Ten brak zdolności koalicyjnej Polski może nas jeszcze zaboleć, gdy będziemy potrzebowali solidarności Europy w kwestii Rosji, polityki energetycznej czy następnej perspektywy budżetowej Unii. Widać też, że zachodnia Europa coraz bardziej traci cierpliwość do wschodnich peryferii, wyciągających ciągle ręce po unijne fundusze, odmawiających jednak solidarności w ważnych dla innych obszarów Europy kwestii, niezdolnych do sprostania europejskim standardom w kwestii praworządności, trójpodziału władzy czy praw kobiet.
Zniecierpliwienie widać było w wypowiedziach w trakcie kampanii Macrona, w irytacji Hollande’a na postawę Szydło w trakcie głosowania na Tuska, a szczególnie w ostatniej rezolucji Parlamentu Europejskiego w sprawie Węgier. W bezprecedensowym głosowaniu eurodeputowani zażądali do KE wdrożenia sankcji wobec Węgier. Oczywiście, można pocieszać się, że słowa Macrona to wyłącznie wyborcza retoryka. Można poprawiać sobie nastrój niedawnymi wypowiedziami wpływowego niemieckiego ministra finansów, Wolfganga Schäuble, nawołującego do "cierpliwości" wobec Polski. Cały problem w tym, że językiem cierpliwości niemiecka dyplomacja mówiła do tej pory o takich państwach jak Białoruś czy Rosja, a nie o swoich zaufanych europejskich partnerach.
Ostrożnie z tą szabelką
Wymachującemu w Brukseli warcholską szabelką rządowi Szydło można poradzić tylko jedno: ostrożnie z tym. Ostrożnie, bo w dłuższym okresie czasu w europejskiej polityce rząd Szydło taką szabelką zranić może tylko i wyłącznie siebie. Zwłaszcza w sytuacji, gdy Unia przechodzi głębokie reformy, gdy wizja Europy dwóch prędkości i dwóch kręgów integracji staje się coraz bardziej realna i grozi Polsce odsunięciem na zupełny margines przyszłości kontynentu.
Być może PiS o to częściowo chodzi. W zamian za to, by nikt nie wtrącał się w jego władzę tutaj, gotów jest zaakceptować globalną polityczną marginalizację, czy nawet zmniejszenie unijnych środków. Na szczęście bardzo istotna i dość łatwa do zaktywizowania część elektoratu nie jest gotowa na taki polityczny deal. I przestraszona wizją PiSu niechcący wyprowadzającego Polskę z Unii, zainterweniuje przy wyborczych urnach.
Wojując szabelką w Brukseli, rząd może się też zranić na krajowym podwórku. Im szybciej to nastąpi i im poważniejsza będzie to rana, tym szybciej na poważnie będziemy mogli podyskutować także w Warszawie o przyszłości Unii i Polski w niej. Dopóki rządzi PiS, w kwestii Europy, nie wyjdziemy poza telenowelę o dzielnej premier broniącej polskiej godności w Brukseli. Zapatrzeni w nią możemy przegapić moment, po którym dalsze w miarę podmiotowe uczestniczenie w podejmowaniu decyzji o przyszłości Europy stanie się głęboko problematyczne.
Jakub Majmurek dla WP Opinie