Jacek Żakowski: KOD, czyli to dopiero początek
- Oba marsze były sukcesem tych, którzy je zwołali. Ale przed Komitetem Obrony Demokracji stoi trudniejsze wyzwanie. Bo PiS wie, o jaką konkretnie demokrację mu chodzi. Jarosław Kaczyński mówi to otwarcie i bez ogródek. A KOD wyraża łączącą większość (według sondażu - 56 proc.) obawę, czy demokracja przetrwa, oraz tęsknoty, które jeszcze nie zostały nazwane i z pewnością tę większość dzielą – pisze Jacek Żakowski dla Wirtualnej Polski.
Statystycznie w ten weekend społeczeństwo obywatelskie wygrało z narodem politycznym. Prawo i Sprawiedliwość na swoim marszu zgromadziło kilkanaście tysięcy. Komitet Obrony Demokracji - kilkadziesiąt. Trudno jednak te dwa fakty porównywać. W niedzielę kilkanaście tysięcy osób poparło działania rządu i prezydenta. W sobotę kilkadziesiąt tysięcy protestowało przeciw temu, co rząd i prezydent robi, a zwłaszcza przeciw temu, co Jarosław Kaczyński zamierza zrobić. W niedzielę chodziło o konkretny projekt. W sobotę o kontrprojekt, którego pozytywna treść dopiero ma powstać.
Czytaj także: Paweł Lisicki - Kaczyński nie odpuszcza
Pięćdziesiąt tysięcy osób w Warszawie i jeszcze kilkanaście w kilku innych miastach protestowało "w obronie demokracji". Pierwszy raz po 1989 r. tylu obywateli zmobilizowało się, by wspólnie pokazać, że wolność i państwo prawa są dla nich istotne. I pierwszy raz tylu polityków z tylu różnych partii mówiło do nas zgodnie tyle ważnych, potrzebnych i bardzo słusznych rzeczy.
Lepiej późno niż wcale. To były ważne chwile - daj Boże, że przełomowe w dziejach nowoczesnej polskiej demokracji, która długo cierpiała na uwiąd obywatelskości i niezdolność centrowych liderów do opowiadania wyborcom wspólnotowych, patriotycznych sensów.
Bardzo bym jednak nie chciał, żebyśmy popadli w pochopną euforię i ulegli fałszywym wrażeniom. Po pierwsze, pięćdziesiąt, a może i sześćdziesiąt tysięcy, to jest niezły wynik, szczególnie jak na garbatą polską demokrację i jak na paręset osób, które demonstrowały poprzednio. Jak na czterdziestomilionowe społeczeństwo i jak na zagrożenia stwarzane przez nową władzę, wciąż jednak jest to tylko garstka. W takiej sytuacji przez Paryż, Berlin, Ateny, Madryt, Rzym czy Waszyngton przeszłyby demonstracje liczniejsze co najmniej o jedno zero na końcu.
Wiadomo, że to dopiero początek. Dzięki ostentacji, z jaką przez parę ostatnich tygodni PiS depcze zasady państwa prawa, część obywateli się wreszcie zmobilizowała, a to pewnie będzie zachęcało innych. Myślę, że jeżeli Jarosław Kaczyński będzie rządził tak, jak do tej pory, to następnym razem będzie nas dwa albo trzy razy tyle. A potem jeszcze więcej i więcej.
Odruchy obywatelskie zawsze rodzą się z bólu. I zwykle, jeśli w jakimś kraju istnieją, to przede wszystkim dlatego, że taki ból zostaje w pamięci. Wiele wskazuje, że jest to jedyna droga do zbudowania trwałej demokracji, która musi być zakorzeniona w masowych obywatelskich postawach. Czyli – ogólnie idziemy w dobrą stronę, ale to jeszcze musi potrwać, zanim upadek niedemokratycznego reżimu będzie mógł przynieść głęboką i trwałą, a nie płytką i przejściową (jak po 2007 r.), poprawę.
Jeśli chcemy zbudować dobrą demokrację, długa droga przed nami. Ale wcale nie jest oczywiste, że właśnie nią pójdziemy. Bo, oczywiście, w takiej sytuacji pojawia się pokusa, by ulec marzeniu o powrocie do "dawnych dobrych czasów". Czyli do sytuacji sprzed ostatnich wyborów prezydenckich i (zwłaszcza) parlamentarnych. A to śmiertelnie groźna pułapka. Taka pokusa grozi zwłaszcza liderom opozycyjnych partii, którzy niestety przemawiali w sobotę oraz ich politycznemu zapleczu. Bo może powstać fałszywe wrażenie, że pięćdziesiąt tysięcy obywateli chce powrotu do lat spędzonych pod władzą koalicji PO-PSL. Nie sądzę, by tak było. Dlatego trzeba bardzo wyraźnie powiedzieć, w jakiej sprawie nie odbywała się sobotnia demonstracja.
To nie była demonstracja pięćdziesięciu tysięcy w obronie ośmiorniczek. Nie był to też marsz poparcia dla komercjalizowania szpitali i dewastowania służby zdrowia w Polsce. Ani dla wetowania ustawy ograniczającej masową lewą reprywatyzację boisk szkolnych i dla eksmisji na bruk. Nie był to wyraz masowego poparcia dla uśmieciowienia rynku pracy w Polsce, uchwalania referendów zadających nam idiotyczne pytania, dla paprania przez rząd niezbędnie koniecznych reform (jak posłanie sześciolatków do szkoły). Nie był to również marsz poparcia dla finansowego duszenia mediów publicznych, dla ekspansji podsłuchów, dla chronienia latami Kaczyńskiego, Kamińskiego, Ziobry przed odpowiedzialnością za ich poprzednie rządy czy Leszka Millera przed odpowiedzialnością za sprawę tajnych więzień CIA.
Nie sądzę też, żeby wśród pięćdziesięciu tysięcy było wiele osób tęskniących za zegarkami Nowaka, za pomysłem PO na okręgi jednomandatowe, za uliniowieniem PIT, za likwidacją publicznego finansowania partii, za panią Kopacz czy panem Arłukowiczem w Ministerstwie Zdrowia, za Jarosławem Gowinem i Andrzejem Czumą w Ministerstwie Sprawiedliwości, za Joanną Kluzik-Rostkowską w Ministerstwie Edukacji, za Janem Burym, za Zbigniewem Chlebowskim, za bohaterami spotkań w Pędzącym Króliku, za negocjowaniem ACTA w tajemnicy przed obywatelami, itp. itd.
To nie nostalgia za poprzednimi ośmioma latami w kilkudziesięciu tysiącach ludzi obudziła polskich obywateli, lecz rujnowane przez Jarosława Kaczyńskiego marzenie, byśmy po ćwierć wieku wolności mogli wreszcie żyć w mniej więcej normalnym państwie. Wiele lat zajęło, nim Platforma - wyrastająca z tego samego, co PiS, autorytarnego, wschodnioeuropejskiego pnia IV RP - zaczęła ewoluować w kierunku zachodnioeuropejskiej normalności. Wielka szkoda, że stało się to tak późno. I bardzo wielka szkoda, że także SLD dopiero w ostatniej chwili, po kompromitującej klęsce Magdaleny Ogórek, zaczęło szukać szansy stworzenia realnie lewicowej alternatywy dla IV RP. Za tamtą SLD też nie ma powodu tęsknić. W ogóle nikt w Polsce nie ma powodu tęsknić za poprzednimi latami, bo one miały wprawdzie wiele zalet, ale miały też jedną zasadniczą wadę - nieuchronnie prowadziły nas do tego, co teraz dzieje się w Polsce. Nie ja jeden o tym przez poprzednie lata pisałem.
To się nie musiało stać teraz. Mogło się stać cztery lata później, choć wtedy z jeszcze gorszym skutkiem. Większość z pięćdziesięciu tysięcy to rozumie. Dlatego przyszła na manifestację organizowaną przez KOD, a nigdy nie przychodziła na demonstracje organizowane przez partie, które przegrały ostatnie wybory. Bo one przegrały coś więcej niż wybory i już nie dają nadziei. Nadzieja musi dopiero się narodzić, wyłonić i uformować instytucjonalnie w procesie, którego dobrym początkiem była zorganizowana przez KOD sobotnia manifestacja.
Ten proces musi potrwać. Obecna władza też. Ale tylko tak - niestety - budował się demokratyczny kapitalizm wszędzie, gdzie dzisiaj w miarę sprawnie działa i w miarę pewnie istnieje.
Jacek Żakowski dla Wirtualnej Polski
Więcej komentarzy, felietonów i wywiadów? Śledź Opinie WP na Facebooku!