Fedorowicz: "Giertych jest super!" [OPINIA]
"Wie pani na kogo zagłosuję? Na Giertycha" - mówi, może nieco niewyraźnie, wąsaty jegomość w klasyku YouTube'a z początku XXI wieku. Nie wiem, na ile jego argument ("Bo kocha nasz kraj!") miał pokrycie w rzeczywistości, ale jedno nie ulega wątpliwości: Giertych kochał nauczycieli. A oni jego.
Z tamtego okresu pamiętam już w zasadzie tylko strzępy, ale lamentu, jaki podniosło środowisko po mianowaniu Romana Giertycha na Ministra Edukacji Narodowej w 2006 roku, nie da się wyrzucić z pamięci. Nie tylko dlatego, że jego donośność trwale uszkodziła mi słuch. Giertych miał przecież zniszczyć polskie szkolnictwo, cofnąć je do kato-średniowiecza, z pracujących w pocie czoła pedagogów zrobić parobków, a z uczniów, nie przymierzając, wystrojone w mundurki komando tresowanych małp. Jak to więc możliwe, że po 13 latach uznaje się go za najlepszego ministra edukacji?
Badanie na Panelu Ariadna, które opublikowaliśmy na łamach Wirtualnej Polski, tylko z pozoru zdaje się nie mieć pokrycia w sentymencie do mecenasa zajmującego się obecnie i synem Donalda Tuska, i austriackim biznesmenem od niedoszłego polskiego World Trade Center przy ul. Srebrnej w Warszawie.
W rzeczywistości nie spotkałem jeszcze nauczyciela, który przy pytaniu o najlepszego ministra edukacji narodowej nie wskazałby byłego polityka. Polityka, którego wielu chętniej widziałoby w encyklopedii Benedykta Chmielowskiego z połowy XVIII wieku, niż w blasku fleszy i przy mikrofonie w kabaretach chyba tylko z litości nazywanych komisjami śledczymi.
Giertycha za mundurki, program "zero tolerancji" czy wyniesienie nauczycieli do rangi funkcjonariuszy publicznych dobrze wspominają najbardziej ci ostatni. Sam, pracując swego czasu w czterech placówkach oświatowych, początkowo podchodziłem do wymysłów szefa Ligi Polskich Rodzin raczej sceptycznie (nie mogę wszak napisać, że szydziłem z nich równie mocno, co obecny rząd z parlamentarnej opozycji).
Bardzo szybko okazało się jednak, że w szaleństwie Romana Giertycha była metoda. Mundurki uczniów skonsolidowały, "zero tolerancji" zdyscyplinowało, a nowa ranga rozstawiła nad nauczycielami parasol ochronny. Parasol, który kolejni ministrowie zaczęli dość ostentacyjnie składać.
Giertych: ludzie, którzy mnie nie lubią są dziwni, bo ci normalni mnie lubią
Giertych też składał, ale - w przeciwieństwie do Katarzyny Hall ("genialnej kobiety" Tuska), Joanny Kluzik-Rostkowskiej ("zCHańbionej" na Twitterze) czy Anny Zalewskiej (orędowniczki "deformy edukacji") - nie parasol, lecz obietnice. Podwyżek ("500 mln dla nauczycieli albo ustąpię"), podniesienia prestiżu czy wyjęciu ich spod jarzma rodzicielskiej natarczywości. Te dawały wrażenie, że zależy mu jeśli nie na dobrobycie, to przynajmniej lepszym samopoczuciu wykonawców pracy syzyfowej. A ci w 2007 roku też przecież strajkowali.
Ile obiecywał, a ile razy faktycznie udało mu się słowa dotrzymać, to temat na dłuższą rozprawkę. Nie zmieni ona jednak faktu, że Giertycha jako ministra edukacji po latach wspomina się z podobnym rozrzewnieniem, co PRL na starych zdjęciach. Nie było do końca dobrze, ale bywało chociaż optymistycznie. Teraz na twarzach zrzeszonych w ZNP i Solidarności osób optymizmu nie widać. W oczach zaś dostrzec można nie tylko determinację. Widać też strach.