"Charakterni" i "grypsujący" - tajemnice więziennego życia w PRL
- Kiedyś więzienie nie było dla miękkich ludzi. Skala bicia była po prostu nieprawdopodobna. Bite były całe transporty warszawiaków wysłanych do więzień poza stolicą. Wieszano nas na kratach i bito nas bez opamiętania - mówi Marek P., który od połowy lat 70. spędził w więzieniach 20 lat. - "Twarde łoże" dostawało się za byle co. Choćby za tatuaż. Funkcjonariusze w więzieniach to byli władcy życia i śmierci - wspomina.
Józef Grzyb, lat 66, jest dziś przykładnym mieszkańcem warszawskiej Pragi, choć w zakładach karnych przesiedział prawie całe dorosłe życie - ponad 35 lat. Trudno o lepszego znawcę życia więziennego z czasów PRL. Grzyb po raz pierwszy trafił za kratki w kwietniu 1966 r. Nie miał wtedy jeszcze 18 lat. Ostatnią odsiadkę zakończył w październiku 2007 r. W ciągu tych czterech dekad wolnością cieszył się maksymalnie niecałe półtora roku. Zwykle już po kilku miesiącach wracał do celi. Grzyb był uzależniony od złodziejskiego życia równie mocno jak od alkoholu. W czasie ostatniej odsiadki udało mu się jednak odmienić życie. Przestał pić i zerwał ze światem przestępczym. Skończył liceum i studium. Dziś pomaga innym wyjść z uzależnień. Jako wolontariusz fundacji, Sławek jeździ po zakładach karnych i stara się przekonać odpornych na resocjalizację, że warto się zmienić. Józef Grzyb nie ukrywa jednak, że więzienny świat wciąż go fascynuje, mimo że wygląda dziś zupełnie inaczej niż 40 lat temu.
- Teraz to więźniowie mają wakacje w porównaniu z tym, co się działo w więzieniach za komuny. Dziś narzekają na biurokrację: że ciężko jest się dostać do wychowawcy albo że jedzenie jest monotonne. Gdy im mówię, jak kiedyś było, mi nie wierzą i tylko machają ręką - śmieje się Józef Grzyb.
Mimo "nawrócenia", nasz rozmówca z sentymentem wspomina człowieka, który nauczył go złodziejskiego fachu. "Pan Rysiu" był starym kieszonkowcem, członkiem słynnej "szkoły lwowskiej". Grzyb naukę "krawiectwa" (krawiec, czyli kieszonkowiec) pobierał w Chojnicach, gdzie przez pewien czas działał jego mentor.
- Ludzie ze "szkoły lwowskiej" byli zawsze traktowani w świecie przestępczym jak elita. To była bardzo ekskluzywna grupa. Po wojnie lwowscy złodzieje przenieśli się między innymi do Wrocławia, Warszawy i Radomia - wylicza Józef Grzyb. - Bardzo wiele nauczyłem się od Rynia. Pokazał mi, jak kontrolować emocje, nauczył mnie myślenia. U niego wszystko musiało się odbywać bez używania siły. Liczyła się "szlachetność" postępowania. Nie sztuka było walnąć kogoś i zabrać mu portfel. Kiedyś osobnik, który podczas roboty uderzył kogoś łomem, nie mógł się zaliczać do "grypsujących".
"Szkoła lwowska" wymagała od złodziei wyrafinowania i ciągłego doskonalenia się. Szanujący się "krawiec" musiał dbać o wygląd i nigdy by nie okradł kogoś słabszego lub dotkniętego przez los. Byłoby to odebrane w jego środowisku jako niehonorowe zachowanie.
Ciężki czas lat 70.
Mimo szkolenia u specjalisty ze Lwowa Józef Grzyb prawie zawsze szybko wpadał w ręce milicji. Alkohol pchał go do ryzykownych zachowań. Nasz rozmówca pamięta jeszcze czasy, gdy w więzieniach prym wiedli tzw. charakterni. Na początku lat 70. pojawili się w ich miejsce "grypsujący". Z opowieści starych recydywistów wynika, że ci pierwsi na tle tych drugich wyglądają jak arystokracja wśród plebsu.
- Bycie "charakternym" oznaczało przynależenie do misternego układu. System komunistyczny był jednak tak bezlitosny, że zniszczył stare więzienne zasady. W ten sposób powstało grypsowanie. Od wewnątrz udało się rozbić tę kulturę więzienną - mówi Grzyb. I tłumaczy, na czym polega różnica między "charakternymi" a "grypsującymi": - W pewnym momencie przestała się liczyć osobowość. Najważniejsza stała się czysta siła. Później "grypsującymi" byli też ci, którzy dokonywali napadów albo bili żony. Nawet zabójcy stawali się "grypsującymi". Wcześniej coś takiego było nie do pomyślenia. Tylko złodzieje mogli być "charakternymi". No, chyba że ktoś zabił w odwecie za rodzinę. To był wyjątkowy przypadek.
Wraz z przemianą "charakternych" w "grypsujących" w więzieniach pojawił się nowy regulamin, którego autorem był Jerzy Bafia, minister sprawiedliwości w ekipie Edwarda Gierka. - Pojawienie się Gierka u władzy zapoczątkowało straszny okres w więzieniach. Nowy regulamin został oparty na bezlitosnej przemocy: pojawiły się "pasy", "izolatki" i "twarde łoże". Do lat 60. walczono z podziemiem, więc więźniowie kryminalni mieli trochę lepiej. To polityczni byli najgorzej traktowani. Potem jednak przemoc zaczęła dotykać wszystkich - podkreśla nasz rozmówca. - "Pasy" w normalnych okolicznościach miały służyć tylko wtedy, gdy ktoś wpadł w szał. Za Gierka były już one jednak używane nagminnie. Jeżeli więzień postawił się klawiszowi, to przychodziła "atanda" (specjalnie uzbrojeni funkcjonariusze, których zadaniem była pacyfikacja więźniów) i spinała pasami takiego osobnika. Sam nieraz byłem tak spinany.
Grzyb podkreśla, że obecnie więźniowie powinni doceniać, iż nikt ich już nie położy na tzw. twardym łożu.
- "Twarde łoże" dostawało się między innymi za przemyt herbaty. Zamykano ludzi w celach mieszczących się w piwnicach, gdzie zimą trudno było wytrzymać. Nie było tam materaca, tylko spało się na płycie pilśniowej, a do przykrycia dawano cieniutki kocyk. Na "twarde łoże" można było zostać wysłanym nawet na miesiąc - mówi nasz rozmówca.
Piekarnia = bimber
Inną karą dyscyplinarną z czasów PRL, dziś już niestosowaną, było zmniejszanie racji żywieniowych o połowę.
Wspomniany przemyt herbaty to rzecz trudna do zrozumienia dla ludzi, którzy mają niewiele wspólnego z kryminałem. Herbata była więźniom potrzebna do przyrządzania nielegalnego czaju, czyli niezwykle mocnego naparu herbacianego. Herbata, która normalnie kosztowała 3 zł za opakowanie, w więzieniu była trzy razy droższa.
- Duże kary były za to wymierzane, ale z chęcią to piliśmy, bo mocny czaj zmienia nastrój. Administracja myślała, że to uzależnia, że to substytut alkoholu, więc walczyła z czajem - wyjaśnia Józef Grzyb.
Podkreśla, że w PRL w zakładach karnych nie brakowało okazji do "kombinowania" - strażnicy byli bardzo słabo opłacani, więc łatwo można ich było korumpować. Oczywiście najbardziej chodliwym towarem był w więzieniach alkohol. Pomysłowość osadzonych nie miała w tej kwestii granic. - W każdym więzieniu była piekarnia. A więc był dostęp do drożdży. Klawisz, który pilnował tego rewiru, musiał dostać swoją dolę, żeby przymknąć oko na pędzenie bimbru. Jednak zdarzało mi się też pić w więzieniu denaturat. Wódka była rarytasem, bo była bardzo droga - wspomina "nawrócony" były więzień.
Innym sposobem na poprawienie sobie humoru było picie wody po goleniu albo rozpuszczonej pasty do zębów.
- Pasta Lechia była robiona na spirytusie. Na taki drink szła cała tubka. Jednak efekt był tu raczej psychologiczny, bo to przecież była tylko pasta do zębów... - śmieje się nasz rozmówca.
Staremu recydywiście trudno było zejść ze złej drogi, skoro zdarzało się, że nawet w legalnej pracy jego przełożeni chcieli, aby Józef Grzyb kradł. Tak właśnie miał wyglądać w jego przypadku krótki pobyt na wolności w 1985 r., gdy został zatrudniony w Celulozie Kwidzyn. Grzyb miał tam kraść materiały budowlane dla kadry inżynierskiej, która budowała sobie w ten sposób za bezcen domy.
- Materiałów było tam tyle, że nikt tego nie kontrolował i można to było wywozić poza zakład. Ten, który mnie przyjął do tej pracy, doskonale wiedział, że jestem karany. Właśnie dlatego mnie przyjął. Potrzebował takiego "pracownika" jak ja - wyjaśnia.
W ciągu blisko czterech dekad odsiadki Józef Grzyb był między innymi specjalistą od palenia w kotłowni, wytwarzał obuwie, a w jednym z zakładów karnych udało mu się nawet załapać do pracy w przywięziennej restauracji jako palacz i szatniarz. Akurat tę pracę chwalił sobie szczególnie, ponieważ w ten sposób uzyskał dostęp do wódki, dzięki której załatwiał sobie przysługi strażników.
Z kolei jednym z najgorzej wspominanych przez niego epizodów więziennych było "pójście do wora". Termin ten oznacza zakaz grypsowania - wypchnięcie poza margines więziennej społeczności osobnika, który w sposób rażący złamie zasady. Grzyb twierdzi, że zesłanie go do "wora" było efektem fałszywego oskarżenia dwóch współwięźniów, którzy ogłosili, że zostali przez niego "sprzedani". W ten sposób twardy "recedes" (recydywista) spędził kilka miesięcy w "worze".
- Wielu kolegów wciąż jednak ze mną rozmawiało, bo wiedzieli, że zostałem niesłusznie oskarżony. Jednak byli też tacy, którzy "skakali" do mnie, próbowali mnie traktować jak "frajera" (więźnia, który nie grypsuje). Ja się jednak potrafiłem bronić - zapewnia Józef Grzyb. - W tym czasie podczas posiłków koledzy z celi siedzieli przy stole, a ja musiałem jeść na łóżku. Jednak byli też tacy, którzy musieli jeść na kiblach. Zagryzłem zęby i jakoś przetrzymałem ten czas. Potem poręczono za mnie i uznano, że nikogo nie sprzedałem, więc wyszedłem z "wora".
W PRL więźniowie mieli bardzo ograniczone możliwości protestu. Jednym ze sposobów na zwrócenie uwagi na daną kwestię były tzw. połyki. Osadzeni połykali różne przedmioty i zgłaszali się z tym problemem do więziennych władz. Najwięksi desperaci robili tzw. ostre połyki.
- Raz "połknąłem" w 1967 r. Był to efekt układu między więźniami. Klawisz kogoś pobił i chcieliśmy w ten sposób zaprotestować, nagłośnić sprawę. Ostatecznie jednak ten nasz protest nic nie dał - wspomina Józef Grzyb. - Wyciągnięto mi to specjalnym przyrządem. Jednak mój "połyk" nie był "na ostro". "Na ostro" połykano kotwice, jak do połowu szczupaka. Coś takiego połykało się z chlebem. Nie tak łatwo było potem coś takiego wyciągnąć z żołądka...
Nasz rozmówca dużym szacunkiem darzy dr. Pawła Moczydłowskiego, w latach 1990-1994 szefa więziennictwa. Wśród starych recydywistów to człowiek legenda, który dokonał w zakładach karnych transformacji od komunizmu do demokracji. Dzika przemoc odeszła w niepamięć. Również przemoc seksualna - w demokracji gwałty w zakładach karnych zdarzają się dużo rzadziej niż za czasów PRL. Najbardziej namacalnym efektem zmian wprowadzonych przez nowego szefa Służby Więziennej było to, że strażnicy zaczęli się do osadzonych zwracać per "pan". - Trudno było się klawiszom do tego przyzwyczaić. Doktor Moczydłowski musiał wysłać wielu spośród nich na emerytury, bo nie nadawali się do nowego systemu w więzieniach - mówi Józef Grzyb.
- Trudno zmienić człowieka, który był wyszkolony w poczuciu, że więzień to nie człowiek i można z nim zrobić, co się tylko chce.
Zakazany czaj
Marek P. jest młodszy od Józefa Grzyba o 10 lat. On również jest związany z warszawską Pragą. Marek P. nie pamięta czasów "charakternych", ale w trakcie naszej rozmowy nieraz odwołuje się do nich, przedstawiając ich jako wzorzec. W więzieniach spędził 20 lat, zaczął swoją karierę recydywisty w połowie lat 70. Do kryminału trafiał za kradzieże, włamania i bójki. Od 20 lat nie pije, od kiedy wyszedł na wolność, odciął się od starego środowiska i założył rodzinę. Marek P. zgodził się opowiedzieć nam o życiu więziennym w PRL jedynie pod warunkiem zachowania anonimowości.
- Za czasów "charakternych" złodziej był szanowany w więzieniu, w przeciwieństwie do chuligana. Później to wszystko wyglądało już zupełnie inaczej. O wiele gorzej - mówi P.
Pierwszy raz za kratkami wylądował w 1975 r. Swoje więzienne życie zaczął od zakładu na Białołęce. Nasz rozmówca twierdzi, że wizja więzienia nie przerażała go, ponieważ wiedział, jak się zachować - został do tego odpowiednio przygotowany przez braci. - Kiedyś więzienie nie było dla miękkich ludzi. Skala bicia była po prostu nieprawdopodobna. Bite były całe transporty warszawiaków wysłanych do więzień poza stolicą. Wieszano nas na kratach i bito nas bez opamiętania - mówi Marek P. - "Twarde łoże" dostawało się za byle co. Choćby za tatuaż. Funkcjonariusze w więzieniach to byli władcy życia i śmierci.
Marek P. poza sprawami sądowymi za przestępstwa popełnione na wolności miał też tzw. sprawę więzienną za pobicie strażnika.
- Chciał mi zabrać czaj, więc go odepchnąłem. W sądzie powiedział, że go pobiłem. Za komuny nie patyczkowano się z więźniami - słowo klawisza było świętością. Na miesiąc wylądowałem w izolatce, a dodatkowo do odsiadki dostałem siedem miesięcy - mówi Marek P.
Nasz rozmówca spośród wielu zakładów karnych, w których odbywał wyroki, szczególnie dobrze zapamiętał więzienie w Barczewie, w którym przetrzymywany był pod koniec lat 70. Wszystko z powodu jednego specjalnego współwięźnia - Marek P. siedział w Barczewie z Erichem Kochem, gauleiterem Prus Wschodnich. Koch zmarł za kratkami w 1986 r. w wieku 90 lat. Z racji swojego statusu trzymany był w specjalnej jednoosobowej celi i pozbawiony był kontaktu z innymi więźniami.
- Nigdy go nie widziałem, ale oczywiście o nim słyszałem. To była taka nasza więzienna ciekawostka. W zasadzie Kocha nikt nie musiał trzymać oddzielnie, bo po tylu latach nikt by się na niego nie zamachnął. Nie zauważyłem, żeby ktoś się o nim wypowiadał z nienawiścią - mówi Marek P.
Również on nierzadko miał okazję upić się za murami więzienia pędzonym tam bimbrem.
- Jeżeli miało się dobre układy, to można było z kuchni załatwić cukier i drożdże. W wiadrach się to potem podgrzewało, żeby szybciej doszło do fermentacji. Trzeba było przy tym porządnie pozatykać drzwi, żeby nikt tego nie wyniuchał. No i trzeba było się modlić, żeby kipiszu nie było. Jednak takie numery z pędzeniem bimbru odstawiało się tylko w więzieniach zamkniętych, bo w aresztach śledczych panował zupełnie inny rygor - podkreśla nasz rozmówca.
- Klawiszów można było wtedy dużo łatwiej przekupić, choć ja nigdy nie wchodziłem z nimi w komitywę. Tak mnie nauczono - prawdziwy "grypsujący" powinien się trzymać z dala od wszelkich konszachtów z personelem - podkreśla Marek P. Nasz rozmówca wyjaśnia jednocześnie, że sam z chęcią korzystał z uprzejmości kolegów, którzy nie mieli podobnych oporów i korumpowali strażników. W ten sposób więźniowie dostawali między innymi herbatę, z której również Marek P. z lubością przyrządzał ulubiony więzienny napar.
Iskra buntu
- Dobry czaj pobudza jak 10 kaw. Dostaje się ślinotoku, lepiej się wtedy gada. Tylko że jak ten stan odchodził, to miało się z kolei wrażenie, że się zwalniało - śmieje się Marek P. I dodaje: - Za komuny czaj smakował lepiej niż po 1989 r., bo był nielegalny. Wiadomo: wszystko, co nielegalne, lepiej smakuje. Teraz też piją czaj, ale to już nie to samo...
Po upadku komunizmu życie w więzieniach stanęło na głowie. Opozycjoniści, którzy za czasów PRL często odgrywali rolę rzeczników więźniów skarżących się na złe warunki, po dojściu do władzy złagodzili rygor. Szokiem dla starych recydywistów było choćby pozwolenie na chodzenie we własnych ubraniach, nie mówiąc już o pojawieniu się telewizorów i magnetowidów.
- Wcześniej w dzień ubieraliśmy się w "kadzieniaki" (więzienne drelichy), które na noc trzeba było złożyć w kostkę i wystawić za drzwi celi. Jednak wielką rewolucją okazało się też dla nas pojawienie się w celach noży! To wcześniej było nie do pomyślenia - trzeba było łyżki aluminiowe ostrzyć, żeby sobie chleb ukroić. Za złapanie z takim "nożem" groziła surowa kara - podkreśla Marek P. - Na tym jednak rewolucja się nie skończyła. Wcześniej było nie do pomyślenia, żeby po przyjściu z pracy człowiek usiadł na łóżku. Trzeba było siedzieć na krześle przy stole. Dopiero po apelu o godz. 20 można było się położyć. Karą za leżenie na łóżku mogło być nawet 14 dni "twardego łoża".
Rok 1989 to również wielkie bunty w polskich więzieniach. W ciągu tego jednego roku doszło do blisko 500 protestów w zakładach karnych.
- To był okres wielkich oczekiwań. Nowe władze wiele naobiecywały więźniom. Wszyscy czekali na wielką amnestię. Uważaliśmy, że należy nam się to jak psu micha, po tylu latach gnębienia i karania za byle co. Na wolności doszło do wielkiego przełomu, więc my też chcieliśmy coś z tego mieć - mówi Marek P.
Więźniowie mieli w pamięci częste amnestie, ogłaszane w PRL zwykle z okazji komunistycznego święta obchodzonego 22 lipca. Korzystali z nich głównie drobni złodziejaszkowie i młodociani przestępcy. Jednak amnestia ogłoszona 7 grudnia 1989 r. przez rząd Tadeusza Mazowieckiego nie objęła recydywistów. Była to iskra, która doprowadziła do wybuchu.
- Więźniowie zareagowali dziką przemocą. Budowaliśmy barykady, podpalaliśmy całe pawilony, ale w końcu zostaliśmy spacyfikowani. Nigdy nie zapomnę lania, które wtedy dostaliśmy - kręci głową nasz rozmówca.
Po tych wydarzeniach przemoc trwale zniknęła z polskich więzień. Dla więźniów przyzwyczajonych do PRL-owskiego rygoru rozpoczął się czas "wakacji" spędzanych za murami demokratycznie zarządzanych więzień.
Piotr Włoczyk, Historia do Rzeczy
Polecamy: Słynni mordercy PRL