56 Kompania Specjalna - elitarna jednostka Wojska Polskiego w PRL
Ponure koszary, wejście do budynku kompanii oznakowano zdechłym szczurem wiszącym na klamce - tak żołnierze, którzy przyjechali z Dziwnowa z 1 Samodzielnego Batalionu Szturmowego, zapamiętali chwilę przekroczenia progu formowanej w Bydgoszczy w 1967 roku 56 Kompanii Specjalnej. Mieli stworzyć pierwszą, niezwykłą jak na tamte czasy jednostkę.
Z początkiem lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku polscy stratedzy coraz lepiej zdawali sobie sprawę, jak ważną rolę w przypadku konfliktu zbrojnego między siłami Wschodu i Zachodu będzie odgrywało rozpoznanie strategiczne i operacyjne. Nowe zagrożenie na polu walki stanowiły wówczas rakiety taktyczne wyposażone w głowice jądrowe. Rozpoznanie rejonów koncentracji oraz stanowisk startowych, a w efekcie zniszczenie groźnej broni, zanim zdąży opuścić wyrzutnie, mogło mieć znaczący, jeśli nie decydujący wpływ na wynik konfliktu. Utworzono wówczas nowe, utajnione jednostki rozpoznania dalekiego zasięgu i dywersji: bataliony rozpoznania radioelektronicznego oraz 48, 56 i 62 Kompanię Rozpoznania Specjalnego.
Kryjówka u mamy
56 Kompania Specjalna znalazła siedzibę w Bydgoszczy, niemalże naprzeciwko sztabu dowództwa rozwijanego na czas "W" do rozmiarów armii Pomorskiego Okręgu Wojskowego. Specyficzność jednostki przeznaczonej do działania w głębi ugrupowania potencjalnego przeciwnika, wykonywania zadań dywersyjnych i sabotażowych, wymagała intensywnego i wszechstronnego szkolenia w desantowaniu spadochronowym, taktyce specjalnej, łączności opartej na szybkiej telegrafii, szkolenia w działaniach saperskich i minerskich, w szybkim i precyzyjnym strzelaniu z różnych typów broni, a także w walce w kontakcie bezpośrednim. Potrzebni byli do tego odpowiedni ludzie, więc szkolenie fizyczne postawiono niemal na poziomie sportu wyczynowego. Żołnierze pokonywali marszem setki kilometrów i uczyli się najróżniejszych form walki, a ponadto uprawiali wspinaczkę wysokogórską i narciarstwo.
Wiedzę o obcych armiach opanowywali do perfekcji. Wystarczył nieistotny z pozoru element sprzętu lub fragment zdjęcia, by błyskawicznie rozszyfrowali rodzaj broni czy typ pojazdu. Wiele czasu poświęcano na poznawanie armii przeciwnika na północno-nadmorskim i jutlandzkim kierunku operacyjnym: Niemieckiej Republiki Federalnej, Danii, Belgii, Holandii. Komandosi mieli znać rozmieszczenie magazynów uzbrojenia, a także obiektów cywilnych o charakterze strategicznym, takich jak rurociągi paliw płynnych. Szczególnym zainteresowaniem komandosów cieszył się Kanał Kiloński, więc tak nazywano ośrodek przeprawowy na poligonie drawskim, gdzie ćwiczyli. Po zmianie sojuszu został przechrzczony na "Kanał Wołga-Don".
Starzy komandosi dopiero po latach mogli opowiadać o ćwiczeniu dywersji. Jedną z takich historii były przygotowania do "zniszczenia" stacji przesyłowej impulsu telefonii międzynarodowej. Ppor. Andrzej Kiełkucki z sierż. Leszkiem Gębiakiem najpierw trenowali skoki z pociągu, następnie wyruszyli z Bydgoszczy przebrani za dywersantów, czyli w cywilnych ubraniach. Wyglądało to jak na filmie, bo por. Jerzy Kozłowski zaopatrzył kolegów w futerał na skrzypce do transportu broni długiej. Tyle że puściły w nim zamki i graty widowiskowo wysypały się na dworcu. Należy dodać, że przy okazji przebieranki uruchamiano przeciwko "niemieckim dywersantom" wszystkie służby, łącznie z Milicją Obywatelską (MO), Wojskową Służbą Wewnętrzną (WSW)
i harcerzami.
Sierż. Gębiak bazę urządził wówczas w domu mieszkającej w pobliżu miejsca akcji mamy. Najpierw trzeba było tam jednak dojechać: "Zagapiłem się. Ciemno było, a ekspress leciał chwilami 130 km/h... i minęliśmy Kołodziejewo. Przed Mogilnem zerwaliśmy więc hamulec bezpieczeństwa i wyskoczyliśmy w szczerym polu. Lał straszny, zimny deszcz, bo była już późna jesień. Przedzieraliśmy się przez jakieś buraki, rowy melioracyjne, a wszędzie wokół widzieliśmy światełka ścigającej nas na motorach z 'koszami' milicji. W końcu dobrnęliśmy do domu. Mama walczyła w powstaniu warszawskim, więc jak tylko zobaczyła nas z karabinami, od razu odsunęła dywan nogą, a pod nim wejście do piwnicy...".
Nowa generacja
"Klan bydgoski" w pierwszych kilkunastu latach wykonał wielką robotę w formowaniu ducha i materii kompanii. W latach osiemdziesiątych, po przeniesieniu 56 Kompanii Specjalnej z Bydgoszczy do Szczecina, rozpoczęła się jednakże nowa era. Mimo straty znacznej części znakomitej kadry bydgoskiej, szybko odbudowano potencjał jednostki i rozpoczęto poszukiwanie innej formuły szkolenia. Na czele stanęła kadra nowej generacji, dowódca mjr Roman Jasiński i niezwykle twórczy kpt. Roman Żołnowski, wspierani ze sztabu okręgu przez mjr. Jana Kemparę.
W nowatorskiej, jak pokazują dzisiejsze konflikty, koncepcji użycia sił specjalnych kładziono silny akcent na szkolenie agenturalne. Odchodzono od typowych działań szturmowych na rzecz cichego zbierania informacji i realizacji zadań specjalnych bez mundurów, na głębokich tyłach przeciwnika. Grupom specjalnym nie wyznaczano już rejonów działania na terenie ówczesnej Republiki Federalnej Niemiec, Danii czy Holandii, ale we własnym kraju. Doktryna obronna przewidywała dotarcie potencjalnego przeciwnika być może aż do rubieży Wisły. Wówczas jednostki specjalne miały operować na jego zapleczu, wykorzystując znajomość terenu i znajdując oparcie w miejscowej ludności. Dziełem Jana Kempary i Romana Żołnowskiego była próba wyjścia ze szkoleniem z lasu i stworzenie programu, w którym sytuacje i przeciwnik będą jak najbardziej realne. W maju 1987 roku odbyły się pierwsze z serii ćwiczeń przygodowych, zwanych kaskadami. Niezwykłością operacji, obejmujących zasięgiem kilka północnych województw, było wchodzenie grup
specjalnych do miast i miasteczek, wciąganie do współpracy miejscowej ludności, a z drugiej strony uruchamianie przeciwko "dywersantom" policji, obrony cywilnej, wopistów... A sytuacja polityczna była wówczas delikatna - w Gdyni wrzało, Solidarność zarządziła w stoczni strajk. Należało się obawiać, że każda akcja na obiekty przemysłowe może zostać odebrana jako prowokacja. Zachowując największą ostrożność, z pełną świadomością wchodzono w paszczę lwa.
Początki "profeski"
Z "kaskad" zachowały się reporterskie relacje umieszczone później w książce "Mjr Kups o 56. Kompanii Specjalnej". Podczas pierwszej, w jednym z epizodów żołnierze z grupy por. Leszka Domachowskiego mieli za zadanie unieruchomienie "fabryki zbrojeniowej". W tej grze wszystko było jak w rzeczywistości. Spokojnym krokiem robociarzy pokonali ślepe tory, minęli stare lokomotywy, następnie, między rzeką a murem, doszli do wielkiej bramy kolejowej. Mimo wiszącej kłódki jej skrzydła odchyliły się na tyle, że zarówno drobny "Miara", jak i potężniejszy "Molis" przecisnęli się do środka. Osłonięci przez budynki techniczne spokojnie uzbrajali ładunki, rozwijali magistralę, wybierając czułe punkty w plątaninie rur.
Niespodziewanie wyszła wprost na nich kobieta w mundurze straży przemysłowej. Zastygli, przez chwilę ważyły się losy akcji. Na szczęście wartowniczka znikła tam, skąd przyszła. Czasu było coraz mniej. Musieli być gotowi w chwili, gdy padnie sygnał akcji. Wystrzał zabrzmiał ostro i donośnie. Odpowiedzieli serią wybuchów petard i odpaleniem czarnego dymu "deemki". Wcześniej nakleili plansze: "Obiekt zniszczony". Zadanie było wykonane, teraz należało zadbać o siebie.
"Molis" pobiegł, odciągnął skrzydło bramy jak uprzednio i utknął w kleszczach. Po chwili szarpaniny obejrzał się i zamarł w przerażeniu. Zza pobliskiego budynku wypadł i pędził ku niemu oszalały wilczur. Wyszarpnął się z powrotem i, uciekając przed kłami bestii, wskoczył na bramę. Tymczasem przerażony wybuchami pies ze skowytem uciekł. "Miara" mimo dramatyzmu sytuacji dostał spazmów śmiechu. Dla młodych ludzi, żołnierzy służby zasadniczej, takie ćwiczenia były wielką przygodą. Dla ich dowódców stanowiły kolejny krok w poszukiwaniu formuły szkolenia w zmieniającej się rzeczywistości.
Kolejnym etapem było utworzenie w 1990 roku w kompaniach specjalnych, także w 1 Batalionie Szturmowym w Lublińcu, zespołów specjalnych grup kadrowych. Zadaniem pierwszych komandosów zawodowców była organizacja ruchu partyzanckiego, akcji dywersyjnych i specjalnych na obszarze własnym, zajętym przez przeciwnika.
Za utworzeniem zalążku zawodowstwa niewiele poszło, bo brakowało profesjonalnych programów szkolenia, wyposażenia, pieniędzy... W nowej sytuacji nastąpiło odejście od straceńczej taktyki, w której efekcie nazywano komandosów "wojskami jednorazowego użytku". Jednakże bazą nowoczesnego podejścia był głównie… ich zapał. Nowe, młode dowództwo jednostki, wspierane ze sztabu Pomorskiego Okręgu Wojskowego przez mjr. Kemparę, postawiło na nowoczesność szkolenia prowadzonego metodą: "Uczyć się chociażby od samego diabła".
Znali już wcześniej sposoby działania Czechosłowaków, Węgrów, Rosjan. Nawiązywali nie całkiem jeszcze legalne kontakty z ludźmi, którzy wówczas pojawili się w Polsce, na przykład z superochroniarzem, dyrektorem International Bodyguard Association Jimem Shorttem, z robiącym europejską karierę rosyjskim Niemcem Josifem Linderem. Zaprosili też na poligon między innymi mistrza świata w strzelaniu Andrzeja Sieledcowa, bo chcieli zobaczyć, jak można, strzelając ogniem pojedynczym, trafiać za każdym razem bezbłędnie w cel. Gościli też Andrzeja Bryla, bo chcieli wygrywać walkę w kontakcie, bez wdawania się w bójkę. Mjr Arkadiusz Kups z sentymentem wspomina tamte czasy: "Ściągaliśmy, co się dało, niedostępne jeszcze wówczas instrukcje i normy brytyjskie, amerykańskie, izraelskie... Nikt u nas nie strzelał wówczas zgodnie z naszymi instrukcjami, bo to były bzdury. Urządzaliśmy prowadzenie ognia po wysiłku, po biegach, po czołganiu. Ludzie zapomnieli, co to stanowisko strzeleckie i komendy otwarcia ognia. Wchodzili na
obiekt i czyścili".
W zajęciach strzeleckich razem z żołnierzami uczestniczyli również inspiratorzy niekonwencjonalnych metod szkolenia: dowódca jednostki kpt. Marek Demczuk i szkoleniowiec por. Arkadiusz Kups oraz, oczywiście, dowódca zespołu zawodowców por. Piotr Patalong. Ściągali opończę ze stara albo wywalali okno z UAZ-a czy ze śmigłowca i w pełnym pędzie grzali z peemów i kałachów. Po czym okazywało się nagle, że życie nie jest filmem i niewiele z takiej kowbojszczyzny wychodzi. Zaczynało się więc poszukiwanie nowych rozwiązań. Łamali konwencje i stare nawyki, wykorzystywali ergonomikę broni i znajomość anatomii człowieka. I tak jesienią jednego roku efekty strzelania z podwieszanego granatnika Pallad były żałosne, a wiosną następnego doszli do 90 proc. trafień. Przeciwpancerne "komary" bzykały dziesiątkami w stronę starego T-34, zamieniając wieżę czołgu w durszlak.
Komandosi nie zabierali na zajęcia poligonowe namiotów, bytowali w naturze, latem i zimą. Wkopywali się w ziemię, budowali bazy przejściowe. Do jedzenia wystarczyły eski albo półprodukty. Od rana odbywało się strzelanie, po południu zajęcia z taktyki, a o godzinie 22.00 zbiórka kadry.
Dywersja
W 1994 roku mówiono o planach rozwinięcia kompanii specjalnych w bataliony. Już niemalże przymierzano awanse i etaty. I nagle, jak grom z jasnego nieba, spadł na komandosów rozkaz o likwidacji jednostek. Nikt nie potrafił tej decyzji zrozumieć ani się z nią pogodzić. Budowany przez ponad ćwierć wieku potencjał został w jednej chwili zniweczony. Paradoksalnie, gdy kompania już nie istniała, zbierano jej żołnierzy rozrzuconych po innych jednostkach, tworzono z nich grupy specjalne i angażowano w ćwiczenia.
Ocalała garstka młodych, znakomitych komandosów, zwerbowanych do jednostki wojskowej GROM. Inni? Różnie potoczyły się ich losy. Wspaniale rozwinęła się kariera Piotra Patalonga, który między innymi dowodził Jednostką Wojskową Komandosów, GROM-em, a obecnie jest inspektorem wojsk specjalnych. Z kolei mjr rez. Arkadiusz Kups po odejściu z wojska od 20 lat pielęgnuje dorobek kompanii w formule Combat 56 i selekcjach.
Piotr Bernabiuk, Polska Zbrojna