Wstaliśmy z kolan, uderzyliśmy w parapet. I leżymy
Rząd, który obiecywał wstawanie z kolan, przyczynia się do największego poniżenia naszego kraju na arenie międzynarodowej. Domagając się głośno szacunku i godności zostaliśmy brutalnie ich pozbawieni.
Na politykę międzynarodową zwykle nie powinno się patrzeć przez pryzmat klasycznej etyki, albo pojęć takich jak godność czy szacunek. Owszem, mają one znaczenie; lepiej jednak operować pojęciami takimi jak skuteczność czy siła. Ale skoro polski rząd ostentacyjnie prowadzi politykę “godnościową”, opartą na “wstawaniu z kolan”, to myślę, że warto rozliczyć go także z tego.
Patrząc na ostatnie tygodnie, można odnieść wrażenie, że wstaliśmy z kolan tak gwałtownie, że uderzyliśmy głową w parapet i w efekcie leżymy nieprzytomni, omijani szerokim łukiem przez przechodniów uznających nas za pijaków.
Tak, to brutalna metafora. Ale brutalnie zostaliśmy jako kraj poniżeni. Domagając się szacunku i trąbiąc o godności, zostaliśmy z obydwu bezceremonialnie obdarci.
Owszem, nie jest to nic szczególnie nowego, bo od 2015 roku prestiż i opinia o naszym kraju systematycznie się pogarsza. Jednak to, co stało się w wyniku nowelizacji ustawy o IPN jest zupełnie nową jakością. Dużo można by mówić o tym, jak ustawa mająca w zamierzeniu chronić reputację Polski i jej wizję historii stała się przyczynkiem do ogólnoświatowej debaty o najciemniejszych kartach historii, utrwalaniu kojarzenia Polski z Holokaustem oraz powszechnego oskarżania naszego kraju o łamanie wolności słowa i zbrodni przeciwko prawdzie.
Na mnie jednak jeszcze większe wrażenie wywarły dwa epizody z ostatnich dni. Pierwszy to ten, kiedy ministerstwo spraw zagranicznych Izraela poinformowało o “zamrożeniu” polskiej ustawy w ramach ustępstw Warszawy. To despekt na wielu poziomach. Po pierwsze dlatego, że “zamrażanie” ukazuje nasze państwo jako republikę bananową, w której działanie prawa zależy od widzimisię jednego człowieka. Po drugie, skompromitowało całą szumnie budowaną narrację o tym, że Polska nie pozwoli na to, by ktoś z zewnątrz dyktował jej prawa. W końcu fakt, że wyciek wyszedł ze strony Izraela, tylko dopełnia poniżenia. To trochę tak, jakby bokser po znokautowaniu przeciwnika jeszcze lekceważąco go kopnął. Bo w końcu i tak nie może mu oddać.
Zobacz także: Patryk Jaki: „Nic nie wiedziałem o zakazie wstępu do Białego Domu”
Ale po tym nokaucie przyszedł kolejny, już z tego tygodnia. Chodzi oczywiście o nieformalny zakaz spotkań z najwyższymi urzędnikami Białego Domu. Taki gest jest szczególnie poniżający biorąc pod uwagę to, z kim administracja nie ma żadnych problemów. Tylko w ciągu ostatnich tygodniu Donald Trump rozmawiał telefonicznie lub spotykał się z przywódcami takimi jak zagrożony impeachmentem prezydent Peru Pedro Pablo Kuczynski czy oskarżanym o fałszowanie historii prezydent Rwandy Paul Kagame. Nie mówiąc już o tym, z jakimi fanfarami Trump spotykał się przywódcami państw arabskich i prezydentem Filipin Rodrigo Duterte, który w swoim kraju z uśmiechem na twarzy dokonuje zbrodni przeciwko ludzkości.
Ktoś może powiedzieć, że to pokazuje hipokryzję Waszyngtonu. I owszem, miałby rację. Ale jeszcze bardziej pokazuje to nasze miejsce w szeregu. I to my, a nie Ameryka na tym cierpimy.
Owszem, można oburzać się, że zostaliśmy potraktowani niesprawiedliwie. Ale trzeba też się zastanowić, dlaczego tak się stało. Tymczasem wiemy już, że zanim zostaliśmy publicznie przywołani do porządku, po cichu, za kulisami otrzymywaliśmy sygnały o tym, że ustawa o IPN nie przejdzie bez reperkusji. Czy to z powodu “teoretycznego istnienia” naszego państwa, czy świadomej decyzji “najwyższych czynników” w państwie, ostrzeżenia zostały zignorowane. A kiedy dyplomatyczne naciski zgodnie z się nasiliły, reakcją naszych władz było w godnościowym wzmożeniu.
Przykład? Kiedy prezydent Duda otrzymał telefon od szefa amerykańskiej dyplomacji Reksa Tillersona, uznał, że jest urzędnikiem zbyt niskiego szczebla. Całkiem możliwe, że ten moment - potraktowany przez Amerykanów jako afront - bardziej niż cokolwiek innego przyczyniło się do obecnych problemów. Ktoś mógłby zauważyć, że jeśli tak, to znaczy to, że Amerykanie - podobnie jak Polacy - podeszli do sprawy “godnościowo”. I w pewnym sensie miałby rację.
Ale w tym właśnie leży całe clou. Amerykanów - światowe mocarstwo, mające za sobą realną siłę i realne argumenty - na taką reakcję stać. A czy stać Polskę?
Przynajmniej w jednym zwolennicy polityki godnościowej mają rację: Polska powinna się szanować i znać swoją wartość. To oznacza, że owszem, nie powinna uginać się pod każdą presją z zewnątrz. Ale świadomość własnej wartości oznacza też, że się tej wartości nie przecenia. W przeciwnym wypadku, zamiast zyskać szacunek można się skompromitować.