Wojciech Tochman: Proste rozwiązanie problemu ze służbą zdrowia. Dla ministra Łukasza Szumowskiego za darmo (opinia)
Słyszę w "Faktach", że psychiatria dziecięca popadła w kłopoty. Mam, zdaje się, pomysł na ich proste rozwiązanie. Podpowiadam go Panu Ministrowi Zdrowia.
W gdańskim szpitalu, na dziecięcym oddziale psychiatrycznym jest 35 miejsc, a leży tam 53 dzieci i nastolatków z zagrożonym życiem. W salach po trzy łóżka, między nimi, na podłodze, po trzy materace. Dyrekcja szpitala spodziewa się wzrostu agresji wśród chorych. Lekarze psychiatrzy złożyli w ubiegłym tygodniu wypowiedzenia i jeśli ich nie wycofają, przestaną pracować z początkiem nowego roku. Wszyscy. Wstrzymano przyjęcia nowych pacjentów.
Problem trwa nie od dziś, jest złożony, bo chodzi tu także o niskie wynagrodzenia specjalistów. Psychiatrów dziecięcych jest za mało. Kilka miesięcy temu, żeby sytuację ratować, NFZ kazał kłaść dzieci razem z dorosłymi cierpiącymi na choroby psychiczne, co się skończyło przypadkami molestowania seksualnego. Dzieci z oddziału dla dorosłych zabrano.
Niepełnoletnich z problemami psychicznymi wymagających szpitalnej pomocy jest dużo, bo państwowa opieka ambulatoryjna działa w tej dziedzinie marnie. Po drugie: do Gdańska zwożą potrzebujących z całej północnej Polski. Bo w wielu miastach na północy zamknięto dziecięce oddziały psychiatryczne. Niestety, mówią w telewizji, to nie jest tylko problem Gdańska. To problem w całej Polsce. Także w Warszawie mali i nastoletni pacjenci leżą na podłodze. Leży cała państwowa psychiatria dziecięca. Czy zaraz położy się także i ta dla dorosłych?
Nie będę tu plótł bzdur, że stosunek państwa do obywateli najsłabszych i najbardziej bezbronnych jest miarą… Dajmy spokój napuszonym słowom. Przejdźmy do konkretów. Bo mam rozwiązanie. Free of charge podpowiadam je pod rozwagę doktorowi Łukaszowi Szumowskiemu, ministrowi naszego zdrowia, także psychicznego.
Proszę się zapowiedzieć z państwową wizytą w bratniej Kambodży. Tam na stanowisku premiera od 35 lat urzęduje ten sam człowiek. Wybierany, rzecz jasna, z woli suwerena. Tam też żyją i nie tak szybko chcą umierać ludzie, którzy cierpią na rozmaite zaburzenia psychiczne. Także młodzież i dzieci. Na 16 milionów obywateli – 50 specjalistów. Na cały kraj - dwa oddziały psychiatryczne, oba w stolicy. W sumie 20 łóżek. Zwykle nie są zajęte, bo ludzi na płatny szpital nie stać. Do tego jedno czy dwa psychiatryczne ambulatoria na prowincji. To znaczy dwa biurka ustawione w kwadratowym szpitalnym korytarzu. Siedzą przy nich psychiatrzy, ale częściej lekarze ogólni, którzy psychiatrów udają. Przed biurkami kilka rzędów krzeseł. Siedzą na nich pacjenci, jeden obok drugiego. Codziennie kilkadziesiąt osób.
Kiedy sponiewierany chorobą człowiek mówi lekarzowi, co go trapi (ma na to minutę, może trzy), reszta uważnie słucha. Każdy dostaje zwykle to samo lekarstwo. Mocne, żeby zamroczyło. Tak dzieje się codziennie w szpitalu prowincjonalnym w Siem Reap. Pan Minister poprosi kambodżańskich gospodarzy, by Pana tam zawieźli i pokazali, jak tanim kosztem można załatwić problem obywateli cierpiących na zaburzenia psychiczne. Dwóch psychiatrów na milion ludzi mieszkających w prowincji Siem Reap. Przyzna Pan, to spore osiągnięcie. Może by ich Pan spytał, jak do tego doszli.
Co z pacjentami w ostrej fazie choroby, których trzeba w szpitalu zatrzymać? Pan Minister jest lekarzem, więc z pewnością zada i takie pytanie. Czy Pana khmerscy koledzy będą szczerzy? Nie sądzę, więc wyjaśniam Panu tutaj, jak to tam wygląda: kładą takiego na oddziale ratunkowym razem z ofiarami wypadków komunikacyjnych, wypadków na budowach, ofiarami przemocy domowej, sąsiedzkich porachunków. Krzyki, jęki, krew. Rodzina więc zabiera swojego chorego natychmiast, byle dalej od szpitala, byle szybciej do domu. I państwo kłopotu już nie ma. Dalszym losem pacjenta, zgodnie z życzeniem rodziny, państwo się nie interesuje.
Muszę tu podkreślić, Pan Minister na pewno się ze mną zgodzi, że większość nieleczonych cierpiących na poważne zaburzenia psychiczne – i w Kambodży, i w Polsce, i wszędzie - to nie są ludzie agresywni. To nieszkodliwe gaduły albo niemowy, chodzą sobie to tu, to tam, nikomu krzywdy nie robią, niewiele jedzą, miska ryżu i szklanka wody na dzień im wystarcza. Nie ma co im poświęcać nadmiernej uwagi. Problem jest z tymi, którzy zagrażają otoczeniu. Kogoś uderzą, zabiją, bo i tak bywa. Ale powtórzmy: niebezpieczni to margines.
Kobiety wśród chorych nie są marginesem. Niektórzy nawet twierdzą (przynajmniej w Kambodży), że to kobiety na choroby psychiczne zapadają częściej od mężczyzn. To, co wiemy na pewno – i jeszcze raz tu powtórzmy – większość z nich nikomu nie zagraża. To świat zwykle zagraża im. Bo są kobietami. Cierpiąca na chorobę psychiczną, często bez dobrego kontaktu z otoczeniem, bez możliwości właściwej oceny tego, co dzieje się dokoła, odchodzi daleko od domu i staje się łatwym celem. Ale to już nie rządu zmartwienie. To zmartwienie rodzin. Bo z gwałtu czasem i ciąża może być. Nikt nie chce w domu dziecka z gwałtu urodzonego przez zaburzoną kobietę.
W Kambodży rodziny chorych radzą sobie z tymi problemami same, bez pomocy państwa. Miska ryżu i niech sobie po gościńcu chodzi. Zaczepia sąsiadów? Coś im podkrada? Groźny jest? Jest kobietą? Wtedy bliscy zamykają go/ją w klatce, w chlewie, w jakiejś drewnianej komórce bez okna. Albo skuwają łańcuchem, przywiązują za nogę do słupa.
Spotkałem w Kambodży dziesiątki chorych uwięzionych wiele lat temu. Niektórych rodziny pojmały, kiedy byli dziećmi. Tych chorych Panu Ministrowi kambodżańscy oficjele z pewnością nie pokażą, o nich nie powiedzą. A szkoda, bo to dobry kierunek i dla nas. Nietrudny do wdrożenia. Spokojnie. Poradzi Pan sobie świetnie sam.
Wystarczy, że Pan nie będzie nic robił.
Gdyby jednak Pan zechciał to wdrażanie jakoś usprawnić, przyspieszyć, czas przecież nagli, albo gdyby naszły Pana jakieś wątpliwości, że tak powiem etyczne, to – podpowiadam – jak załatwi Pan sprawę prosto i niedrogo. I jeszcze głosy wyborców dla swoich Mocodawców zyska. Trzeba rodzinom chorych dać po 100+. Nie, że co miesiąc, ale raz na rok, może nawet raz na pięć lat, żeby im tylko wystarczyło na pół metra łańcucha, takiego, jak się krowie kupuje, na sporą kłódkę i metalową szeklę na nogę. Kto bogatszy, postawi swojemu choremu wypasioną klatkę już z własnej kieszeni. Jak robią to zaradne rodziny chorych w Kambodży. Tak sobie myślę, Panie Ministrze, że dla polskiej psychiatrii chyba najlepsze będzie takie rozwiązanie. Proszę nie dziękować.
Z należnymi wyrazami
Wojciech Tochman