Wojciech Engelking: Powrót smoleńskiego karnawału
Przez osiem lat, jakie upłynęły od katastrofy smoleńskiej, polskim liberałom nie udało się wypracować na jej temat mocnej, poważnej narracji. Dziś pokazują się tego owoce, bo przy okazji odsłonięcia pomnika ofiar wraca to, co w 2010 r. było najbardziej potworne: drwina.
Osiem lat w XXI w. to jak prehistoria, przypomnę więc, jak wyglądał kraj nad Wisłą w kwietniu 2010 r.: nie był jeszcze tak mocno podzielony na dwa przeciwstawne obozy, media tradycyjne nie były jeszcze mediami tożsamościowymi, społecznościowe zaś - nie miały takiej siły, jak dzisiaj. Nikomu nie śniła się Cambridge Analytica i sterowanie wyborcami za pomocą Facebooka. To, co się działo, działo się samo z siebie, a nie na skutek umieszczenia w Internecie tego albo innego fake newsa.
Co się zaś działo? Najpierw ogólnonarodowa żałoba, która potrwała nie więcej, niźli dzień lub dwa: czas wychodzenia Polaków na ulice, kiedy nikt nie traktował poważnie rzuconych w kilka godzin po katastrofie słów Tomasza Sakiewicza, że w Smoleńsku doszło do zamachu. Jednak ogólnonarodowość, przez którą rozumiem fakt uszanowania ofiar katastrofy nawet przez tych, którym politycznie było z nimi nie po drodze - to jest: milczenie - szybko się skończyła: oto bowiem pojawił się pomysł pochowania pary prezydenckiej na Wawelu. I choć na Facebooku zaroiło się od wydarzeń, na które mogli się zapisać przeciwnicy takiego rozwiązania, przeciw takiemu pochówkowi wciąż wysuwano racjonalne argumenty, proponując na miejsce spoczynku pary prezydenckiej warszawskie Powązki.
Racjonalność skończyła się w wakacje, kiedy wybuchł spór o to, gdzie ma się znaleźć krzyż, który stanął 15 kwietnia na Krakowskim Przedmieściu. 3 sierpnia nie udało się go przenieść do kościoła św. Anny, akcja została bowiem zablokowana przez zgromadzonych pod krucyfiksem obrońców, których udało się usunąć dopiero 11 dni później. Wtedy na dobre wybuchł smoleński karnawał: pod Pałacem Prezydenckim wzniesiono krzyż konkurencyjny, z puszek po piwie „Lech”, każdego wieczora pod gromadziły się tam grupy, które wyśmiewały rozmodlony tłum, krzycząc, choćby: „Jeszcze jeden!”. Na Facebooku powstała nawet gra „Obrońca krzyża”.
Czy było to barbarzyńskie? Było, bez dwóch zdań.
Rola karnawału
Nie zamierzam usprawiedliwiać bydlęctwa, które się wtedy w Polsce rozegrało: wolę je zrozumieć, bo zrozumienie go pomoże zrozumieć to, co dzieje się w 8 rocznicę katastrofy, przy okazji odsłonięcia pomnika na placu Piłsudskiego. Chcę toteż traktować tamten czas jako okres karnawału. W średniowieczu takie święto głupców - kiedy w katedrach pito i śpiewano sprośne piosenki - służyło, pouczał rosyjski filozof Michaił Bachtin, ulżeniu społeczeństwu. Było dla władzy wentylem bezpieczeństwa: jeden dzień rzeczywistości przeżywanej na opak zapewniał jej bezpieczeństwo na okrągły rok. Karnawał pomagał ludowi znieść cierpienie.
W 2010 r. karnawał na Krakowskim Przedmieściu, potworny jak z obrazów Boscha, był reakcją społeczeństwa na tragedię wcześniej w Polsce niespotkaną. Zamiast przechodzić przez żałobę na smutno, wywrócono ją na nice. Było to barbarzyńskie, lecz zrozumiałe. Co zrozumiałe nie jest, to to, że karnawał na nowo budzi się w 8 lat po katastrofie.
Jak się zaś budzi? Choćby akcją wybitnego artysty Pawła Althamera, który wyrzeźbił podobiznę Lecha Kaczyńskiego w pniu brzozy, a swoje dzieło ustawił pod Pałacem Prezydenckim. Albo obecnymi w mojej bańce społecznościowej, gremialnymi porównaniami pomnika z placu Piłsudskiego do konstrukcji z jednego z komiksów z „Tytusa, Romka i Atomka”. Albo obwieszczeniem - tym razem przez zatroskanego posła Platformy Obywatelskiej, Krzysztofa Brejzę - że pomnik to plagiat okładki płyty hardcore’owego niemieckiego zespołu Beyond The Bridge. Albo ustawieniem na Facebooku wydarzenia pt. „Wielkie otwarcie zjeżdżalni”, którą to jakoby ma być pomnik. W chwili, gdy piszę ten tekst, zapisało się na nie prawie 10 tysięcy osób.
Ktoś może powiedzieć - to normalne, że coś takiego się dzieje, w końcu: strona prawicowa naginała przez tych 8 lat granice racjonalnego myślenia o Smoleńsku, jak tylko się dało. To ona stwierdziła, że 10 kwietnia 2010 r. zdarzył się zamach; to ona na okładce jednego ze swoich tygodników opublikowała zdjęcie Donalda Tuska z Władimirem Putinem, na którym jakoby uwieczniono moment radości premierów Polski i Rosji. To ona wydała setki tysięcy złotych na komisję Antoniego Macierewicza, poważnie traktowała badania przeprowadzane na parówkach i hipotezę o trotylu…
To nijak nie usprawiedliwia liberałów.
Kapitulacja
Polska liberalna bowiem, jeśli chodzi o Smoleńsk, całkiem skapitulowała. Nie podjęła nawet próby stworzenia o katastrofie własnej, mocnej narracji, która wyjaśniłaby Polakom, co się 10 kwietnia 2010 r. stało. Narracją taką w żaden sposób nie jest raport komisji Jerzego Millera, operujący w sferze faktów, nie zaś symboli. (Zresztą, jeśli chodzi o śledztwo komisji Millera, to nawet Włodzimierz Cimoszewicz stwierdził, że Donald Tusk potraktował je tak, jakby chodziło o włamanie do garażu, nie zaś śmierć głowy państwa). Co do sfery symbolicznej, zaczęła strona liberalna polegać na tym, by co jakiś czas przypominać zachowania żywcem wyjęte z okresu karnawału. Swoją rolę odegrał tu Janusz Palikot, który ujawnił po 10 kwietnia instynkt kameleona: wpierw zrzucił kolorowe garnitury i założył okulary zerówki, kreując się na żałobnika, później, gdy zauważył, że zaczęła się zabawa, powrócił do roli błazna. Już w czerwcu 2010 r. stwierdził, że niedługo „zastrzelimy Jarosława Kaczyńskiego, wypatroszymy i skórę wystawimy na sprzedaż”. Później zaczął spekulować, że prezydent był podczas lotu do Rosji pijany.
Swój udział w operowaniu językiem karnawału miała jednak też Hanna Gronkiewicz-Waltz, porównująca projekt pomnika światła na Krakowskim Przedmieściu do symboliki nazistowskiej. Mieli i inni - choćby znakomity pisarz Andrzej Stasiuk, wesoło w wywiadach ogłaszający, że jedną z owiec ze swojego gospodarstwa nazwał „Smoleńsk”.
Program, jaki liberałowie mieli na Smoleńsk, był programem negatywnym: służył obśmianiu absurdu, w który popadła strona prawa, przez popadanie w jeszcze większy i bardziej wulgarny absurd. Być może było to zasłoną dymną wobec faktu, że w Polsce zdarzyło się coś, co nie miało się prawa zdarzyć w cywilizowanym kraju: prezydent zginął w katastrofie lotniczej. (W ostatnich dekadach było to udziałem głów następujących państw: Burundi, Rwanda, Botswana, Madagaskar, Mozambik, Panama).
Do czego owa kapitulacja doprowadziła? Po pierwsze do tego, że PiS zyskał darmowe paliwo wyborcze - obiekt drwin automatycznie budzi współczucie. Po drugie do tego, że żałoba, która wybuchła w Polsce po katastrofie, nigdy się nie skończyła. Skoro dziś drwina wraca, to żałoba ciągle trwa, i musi być przetykana okresami karnawału - bo bez niego państwo nie będzie w stanie normalnie funkcjonować.
Problem w tym, że owo normalnie pochodzi z porządku tej samej normalności, która kazała organizatorom lotu do Smoleńska umieścić najważniejsze osoby w państwie w jednym samolocie. Jeżeli liberałowie, będący dziś na straconej pozycji, tego nie zauważą, gra smoleńskimi trumnami i ich obśmiewanie potrwa jeszcze długo. A PiS długo będzie dostawał paliwo w postaci całkiem uprawnionego poczucia krzywdy.