Trwa ładowanie...

Wojciech Engelking: Po(p)wstanie Warszawskie

Ci, którzy pomstują na spot, w którym Mike Tyson opowiada o Powstaniu Warszawskim, nie mają całkowitej racji. Bo choć, jak pisze Jakub Majmurek, pamięć o zrywie z 1944 r. celebrytów i gadżetów nie potrzebuje, to - niestety - lepiej, jeśli na użytek zewnętrzny posiada je po swojej stronie.

Wojciech Engelking: Po(p)wstanie WarszawskieŹródło: materiały producenta, fot: .
d2v4m4r
d2v4m4r

Oczywiście, ten spot można było zrobić bardziej profesjonalnie. Skoro markę spożywczą, która go sfinansowała, stać na zatrudnienie Mike’a Tysona i wykupienie strony w "The New York Times", stać ją było także na zatrudnienie reżysera, który by zmusił Tysona, żeby się tekstu o Powstaniu nauczył na pamięć, a nie przeczytał z promptera. Zapewne można było nawet zatrudnić kogoś innego, aniżeli były bokser - przykładowo osobę, która nie ma na koncie odsiadki w więzieniu, zarzutów gwałtu i tatuaży z Che Guevarą i towarzyszem Mao.

Dobrze i źle

To, że tego wszystkiego nie zrobiono, nie znaczy jednak, że cała akcja z "Bestią" nadaje się do wyrzucenia. Krytykowanie wzięcia celebryty do spotu o Powstaniu jest prostą drogą do uczynienia zrywu z 1944 r. wydarzeniem na świecie zapomnianym. A właściwie: zapomnianym przez ten rodzaj wyobraźni, w której Polska chce je umieścić od dawna, czyli wyobraźni popularnej, w której myśli się na zasadzie gadżetu.

Ktoś może powiedzieć, że te dwa słowa - gadżet i hekatomba Powstania Warszawskiego - się ze sobą nie rymują. W idealnym świecie miałby rację, a pamięć o istotnych wydarzeniach i postaciach historycznych utrzymywałaby się sama z siebie: w Rosji nie można by na każdym rogu kupić w ramiach pamiątki tandetnego popiersia Lenina (w końcu - zbrodniarza), a taka odwołująca się do rewolucji francuskiej kampania marketingowa, jak płatków śniadaniowych Kellogg’s (w której dwóch arystokratów traci głowy na gilotynie przez swoją słabość do smakołyków) byłaby nie do pomyślenia.

d2v4m4r

Problem w tym, że w świecie idealnym nie żyjemy, a stawanie się gadżetem - choć może obrzydzać, zwłaszcza, jeśli pomaga w tym nieudolnie dukający swój tekst Tyson - robi danym wydarzeniom i postaciom raczej dobrze, aniżeli źle. Podobnie jak marce FoodCare, która przecież nie zatrudniła byłego boksera z pobudek altruistycznych.

Z masakry na pączki

Kiedy w poprzedniej dekadzie pierwszy raz odwiedziłem warszawskie Muzeum Powstania Warszawskiego, jego ostatnia sala wprawiła mnie w stan osłupienia. Płynnie przechodziło się z niej do kawiarni stylizowanej na taką z epoki wczesnego Bieruta: były w niej stoliki z białymi obrusami, kawa w wysokich szklankach, był kontuar z politurą i plakaty z zaplutym karłem reakcji. Jasne - myślałem - to nastąpiło potem, ale czy wypada z pomieszczenia, gdzie przedstawiona jest masakra tak miasta, jak i jego mieszkańców, wchodzić do takiego, gdzie można wypić kawę i zjeść pączka?

Podobne kontrowersje, kiedy je otworzono, budziło samo muzeum - wówczas pierwszy takiego rodzaju obiekt w Polsce: bez suchych dokumentów i kilku wystawionych w gablotach pistoletów z 1944 r., ale za to z modelem kanału, w którym można się było przejść, doświadczając tego samego, co powstańcy (wyłączając wodę z ekskrementami po kolana). Zamiast opowieści heroicznej, MPW proponowało zwiedzającemu doświadczenie dostosowane do wrażliwości człowieka żyjącego w czasach pokoju, który nie musi się bać, że zaraz Niemcy otworzą studzienkę kanalizacyjną i wrzucą do środka granat. Efekt? Tylko w zeszłym roku MPW, wedle oficjalnych danych, odwiedziło 630 tys. osób - o połowę więcej, niż Dom Terroru w popularniejszym od Warszawy - jako cel turystyczny - Budapeszcie.

Otwarcie w 2004 r. Muzeum rozpoczęło w Polsce proces odbrązawiania Powstania Warszawskiego (co o tyle paradoksalne, że wielu publicystów zarzucało jego twórcom brązownictwo właśnie) i przyczyniło się do zmienienia polskiej wyobraźni na temat zrywu z 1944 roku. Oto bowiem okazało się, że można o nim myśleć nie w formie wielkiego i wstrząsającego "Kanału" Wajdy, lecz "Miasta 44" Jana Komasy. O ile bowiem "Kanał" był zbudowany na zrozumiałej raczej dla widza elitarnego formule z greckiej tragedii (na samym początku głos z offu mówił widzom, że oglądają ostatnie chwile życia powstańców), o tyle "Miasto 44" - na zrozumiałej dla widza popularnego strukturze z gry komputerowej lub muzycznego teledysku (film promowała w końcu piosenka Lany Del Rey, a równie istotny, jak historyczny, był w nim wątek miłosny). Powstanie odziano w szaty popowe, co niektórych sprowokowało do używania ironicznego określenia "popwstanie".

d2v4m4r

Czy wolałbym, żeby wciąż mówić o zrywie z 1944 r. w formule greckiej tragedii i żeby w filmach o nim nie było scen stylizowanych na "Counter Strike’a"? Jasne, że bym wolał. Podobnie wolałbym, żeby w warszawskim Muzeum nie było atrapy kanału, przejście przez którą odziera Powstanie z całej jego grozy. Wolałbym też, żeby pamięć o Powstaniu była na tyle na całym świecie powszechna, że nie musiałby o nim dukać z promptera Mike Tyson. Problem w tym, że nie jest, dlatego każda akcja, która ją przybliża, jest warta uwagi i cel w jej wypadku uświęca środki.

Biznes na masakrze

Pytanie jednak, co jest celem marki FoodCare, którą o społeczną i historyczną odpowiedzialność biznesu nie posądzam - wówczas Mike Tyson nie nosiłby w jej spocie T-shirta z napisem informującym, jaki napój energetyczny warto sobie sprawić. Podobnie można zadać pytanie o cel produkowania przez firmę odzieżową koszulek z emblematem kotwicy noszoną nawet przez Andrzeja Dudę.

Jest to oczywiście pytanie retoryczne - wszyscy dobrze wiemy, że chodzi o pieniądze, a nie o żadne krzewienie pamięci o zrywie z 1944 r.; uruchomienie prawie półtorej dekady temu warszawskiego muzeum umożliwiło wszak wychowanie pokolenia konsumentów, dla którego części przynajmniej 1 sierpnia 1944 r. jest bardzo istotną datą. Trudno o lepszą reklamę, niźli poprzez pozorne nawet wspieranie pamięci o Powstaniu.

Czy to całą akcję z Tysonem przekreśla?

d2v4m4r

O ile na użytek zewnętrzny - nie, to na wewnętrzny owszem. A problem w tym, że właśnie na użytek wewnętrzny, jak podejrzewam, akcja napoju powstała, bazując na polskiej słabości do bycia chwalonymi przez zagranicę - niezależnie od tego, czy jest to kibicujący naszej drużynie futbolowej Russel Crowe, czy opowiadający o waleczności i bohaterstwie Polaków Mike Tyson. I na pokoleniowej do Powstania słabości.

Spot przygotowany przez producentów popularnego napoju i w Polsce, i poza jej granicami przedstawia toteż Powstanie jako gadżet - co zdaje egzamin tylko zagranicą. W Polsce jest o tyle problematyczne, że pozwala targetowym konsumentom reklamowanego przez Tysona napoju zapomnieć o tym, co w narodowym imaginarium wspominaniu Powstania towarzyszy - czyli o całym sporze co do sensu hekatomby miasta i jego mieszkańców. Czyni z Powstania popwstanie, które, jakkolwiek świetnie się sprawdza na zewnątrz - bo nie ma służyć niczemu innemu, niż wdrukowaniu w wyobraźnię cudzoziemców wiedzy o roku 1944 i, w ten sposób, służeniu polskiej soft power - w Polsce niebezpiecznie zwraca się w stronę brązownictwa.

Czy ta gra jest warta świeczki - to już musi rozsądzić ktoś inny. Być może będzie mu o tyle łatwiej, że choć trudno zmierzyć, w jakim stopniu reklama z Tysonem umieściła Powstanie w świadomość cudzoziemców, łatwo będzie sprawdzić, jak wzrosła po niej sprzedaż wiadomego napoju.

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

d2v4m4r
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d2v4m4r