Wojciech Engelking: Niepotrzebna rewolucja godności. Głupi polityczny błąd PiS-u
Mania nazywania każdego skrawka ziemi w Polsce imieniem Lecha Kaczyńskiego, ze względów moralnych jak najbardziej zrozumiała, politycznie jest decyzją głupią. PiS może na niej tylko stracić, bo rewolucja godności wtedy jest sukcesem, gdy się nie dokonuje.
Odzieranie
Na pozór - trudno dziś o temat bardziej błahy. Odbywa się rekonstrukcja rządu, prezydent już nie wetuje ustaw zmieniających system sądownictwa w Polsce, na ulice wylewają się tłumy - po co więc zajmować się tym, że warszawska aleja Armii Ludowej nosi dziś miano Lecha Kaczyńskiego, podobnie jak jeden z placów w Katowicach? Praktycznie rzecz biorąc - może i jest to uciążliwe, ale czy jest to temat jakkolwiek istotny? Otóż, według mnie, jest.
Dzieje się tak z prostego powodu - mamy do czynienia z elementem operacji, jakiej PiS chce dokonać na Polakach, przemeblowując ich zbiorową wyobraźnię. W której Lech Kaczyński nie funkcjonował dotychczas jako osoba godna publicznego upamiętnienia - co więcej, z takiej godności go odarto. Wystarczy przypomnieć warszawski spór o pomnik ofiar katastrofy smoleńskiej, w ramach którego Hanna Gronkiewicz-Waltz przyszła do pewnego programu publicystycznego i na pomysł pomnika światła zareagowała wyciągnięciem zdjęcia ze zjazdu NSDAP w Norymberdze i stwierdzeniem, że coś dziwnie podobnie ono do projektowanego pomnika światła wygląda.
Zobacz także: Tak będą wyglądać pomniki smoleńskie?
#
I chociaż wypowiedź prezydent Warszawy była skandalem, podobnie jak skandalem jest, iż po ponad siedmiu latach od 10 kwietnia 2010 r. w Warszawie wciąż brakuje monumentu upamiętniającego tę tragedię (i to umieszczonego w godnym miejscu, a nie przy zajezdni autobusowej na tyłach Krakowskiego Przedmieścia), pod względem politycznym ostatnią manię PiS-u - nazywania wszelkiego możliwego skweru, który w ramach ustawy dekomunizacyjnej utracił poprzedniego patrona, mianem Lecha Kaczyńskiego bądź pary prezydenckiej - należy ocenić jako błąd. Pod względem moralnym jest to, oczywiście, zachowanie zrozumiałe i godne pochwały, ale w polityce rewolucja godności powinna być robiona metodami politycznymi.
W myśl tych ostatnich lepiej dla partii rządzącej, by ta PiS-owska się w ogóle nie odbyła, a jeśli już ma się odbywać - by była dyskretna, prawie że niewidoczna, i by zbyt głęboko w zbiorową wyobraźnię Polaków nie sięgała.
Zbawcze poczucie krzywdy
W wydanej ostatnio w Polsce znakomitej książce "Obcy we własnym domu" amerykańska socjolożka Arlie Hochschild stawia tezę następującą: za sukces prawicy (a zwłaszcza takich jej demagogów jak Donald Trump) odpowiada poczucie braku godności u jej wyborców i przekonanie, że tymi, którzy ich z tej godności odarli, są liberałowie. Prawica nie musi wykonywać w sferze realnej żadnego gestu, który by jej wyborcom faktycznie pomógł, ale w sferze symbolicznej musi wyciągnąć do nich dłoń, by przekonać, że krzywda, którą odczuwają - choć często nie mają ku temu faktycznych powodów - jest jak najbardziej prawdziwa.
Podobnie tłumaczyła popularność Trumpa i ruchu alt right wśród młodych mężczyzn w USA w „Kill All Normies” Angela Nagle, twierdząc, że czują się oni przegranymi rewolucji seksualnej i między 20-ką a 30-ką pozostają sfrustrowani, w długich związkach, podczas gdy ich koleżanki uprawią swobodny seks z samcami alfa. Młodzi mężczyźni mieliby odczytywać owo zachowanie jako politycznie liberalne i sprawiające im krzywdę, dlatego też wyborczo zwracać się w kierunku tych, którzy stoją do liberałów w kontrze. Ale stoją w niej wobec nich li tylko w sferze symbolicznej.
Dla prawicy w Stanach to poczucie krzywdy jest zbawcze, bo choć trudno oskarżyć Baracka Obamę czy Hillary Clinton o brak u niektórych mężczyzn tego, co Nagle nazywa "żetonami godności" - poważnej frekwencji partnerek seksualnych - odczytanie tego braku jako konsekwencji liberalizmu spod znaku CNN czy "New York Timesa" pozwala na uzyskanie ich poparcia, w zbiorowej wyobraźni czyniąc oddanie głosu na Trumpa czy partię Herbacianą zwróceniem sobie godności. Czy da się w podobne ramy ująć także to, co dzieje się w Polsce?
Oczywiście, że się da - i, co najciekawsze, nie są to wyłącznie ramy tak symboliczne, jak te, z którymi mamy do czynienia w Ameryce. W te najbardziej realne wszak polityka PiS-u się wpisuje i jest w nich godna najwyższej pochwały: owe ramy to programy 500+ czy Mieszkanie+, walka z dziką reprywatyzacją. Jednym słowem: wszystkie kwestie ekonomiczne i socjalne, na których zaniedbanie przez Platformę PiS odpowiedział i wygrał wybory, kolonizując przy okazji lewicę.
Problem w tym, że gdyby rewolucja godności, na którą było i jest w Polsce zapotrzebowanie, była rewolucją wyłącznie ekonomiczną i socjalną, w Pałacu Prezydenckim od dawna zasiadałby już Piotr Ikonowicz, a w Kancelarii Premiera - Adrian Zandberg. W rewolucji godności ważniejsza jest zaś sfera symboliczna. W tę w roku 2015 PiS również świetnie (pod względem technicznym) się wpisał, przekonując Polaków, że nie w ich interesie leży, by jedno ideowe środowisko - upraszczając: "Gazeta Wyborcza" z przyległościami - dominowała w sferze publicznej nad dyskursem. Można więc powiedzieć, że Jarosław Kaczyński dostał w 2015 r. od Polaków mandat przede wszystkim na tego dyskursu zmienianie, i do tego zmieniania niezbędne narzędzia - jak, przykładowo, możliwości nałożenia półtoramilionowej kary na TVN czy możliwość uczynienia tragicznie zmarłego prezydenta patronem wszystkiego, co się da.
No i - niestety dla niego samego - się do tego zmieniania zabrał.
Wypalona rewolucja
Dwudziestoparoletni Mike, którego nie za bardzo chciały koleżanki, nie stanie się nagle Casanovą, ponieważ wybory wygrał Donald Trump. Wymiana elit w Waszyngtonie z liberalnych na rozmaite przyległości Partii Herbacianej wyłącznie pogłębi poczucie krzywdy u bezrobotnych w Luizjanie. Na tym polega geniusz amerykańskiej rewolucji godności w sferze symbolicznej: nigdy się ona nie dokona, albowiem jest rewolucją skłamaną. Dokonanie faktycznej społecznej przemiany, zwłaszcza w przypadku takiej partii, jak PiS - czyli partii rewolucyjnej - jest wszak dla rewolucji symbolicznej największym zagrożeniem: rewolucjoniści tracą wtedy całe swoje paliwo. Rewolucja się wypala.
Głosujący na PiS z racji wewnętrznego poczucia krzywdy wyborca mógł się tegoż poczucia krzywdy na chwilę pozbyć w 2015 r., widząc, jak partia, którą poparł, wygrywa wybory, przy jęku środowisk, które uznawał za własnych krzywdzicieli - upraszczając: liberalnych, a właściwie: mainstreamowych - ponieważ utożsamił własnych krzywdzicieli z tymi, którzy pośmiertnie kpili z Lecha Kaczyńskiego, bądź doprowadzali do upadku rozmaitych prawicowych mediów. Dla PiS-u byłoby jednak pod względem politycznym lepiej, gdyby to poczucie krzywdy natychmiast do jego wyborcy wróciło, niezależnie od tego, że ludzie, na których głosował, rozsiedli się w gabinetach i mają jakąś polityczną sprawczość (technicznie rzecz do zrobienia bardzo prosta, zwłaszcza dla PiS-u, którego środowisko od dawien dawna żywi się teorią układu).
Jeśli bowiem wyborca ów zobaczy, że sfera publiczna zostaje urządzona tak, że krzywda, o której PiS mówił i na której budował swój polityczny kapitał, znika (na przykład przez przemianowanie paru ulic i placów na imienia Lecha Kaczyńskiego), a nie znika jego krzywda osobista, przestanie PiS w sferze symbolicznej identyfikować jako tych polityków, którzy mogą tę osobistą zniwelować.
A wtedy za przeprowadzanie rewolucji godności w sferze symbolicznej weźmie się już ktoś zupełnie inny. Być może na tyle mądry, by jej nie przeprowadzić w ogóle.
Wojciech Engelking dla WP Opinie
_Tytuł od redakcji. _