USA tracą zainteresowanie Bliskim Wschodem. Tam, gdzie nie ma Amerykanów, pojawiają się Rosjanie
Stany Zjednoczone tracą Bliski Wschód… albo celowo się wycofują. Państwa muzułmańskie skrytykowały decyzję Donalda Trumpa o uznaniu Jerozolimy za stolicę Izraela. Miejsce Waszyngtonu z przyjemnością zajmie Moskwa.
Wszystkie państwa Organizacji Państw Islamskich (OIS) wezwały do "uznania Państwa Palestyńskiego i Wschodniej Jerozolimy jako jego okupowanej stolicy". W Stambule zebrali się przedstawiciele aż 57 państw, którzy nie zostawili suchej nitki na Donaldzie Trumpie i jego decyzji o przeniesieniu ambasady USA z Tel-Awiwu do Jerozolimy.
Większe znaczenie, niż słowa potępienia pod adresem gospodarza Białego Domu, miała wypowiedź prezydenta Turcji Erdogana, który uznał, iż USA utraciły rolę bezstronnego mediatora w konflikcie izraelsko-palestyńskim. W podobnym duchu wypowiedział się palestyński prezydent Mahmud Abbas. – Od tej chwili nie akceptujemy żadnej roli USA w procesie politycznym z powodu stronniczości na rzecz Izraela – powiedział.
Decyzja o uznaniu Jerozolimy za stolicę Izraela wywołała falę wzburzenia na Bliskim Wschodzie. Zobacz protest członków rządu Libanu w Bejrucie
Słowa przywódców państw muzułmańskich nie zrobiły żadnego wrażenia na premierze Izraela Beniaminie Netanjahu. Państwo żydowskie, przynajmniej w krótkim lub średnim terminie, najwięcej zyska na tym, że pozostaje osamotnionym przyczółkiem amerykańskich wpływów na Bliskim Wschodzie. Prezydent Trump może zrezygnować z wielu rzeczy, ale na pewno nie z dobrych relacji z państwem żydowskim.
Ameryka traci zainteresowanie Bliskim Wschodem
Amerykanie mniej więcej od dekady wycofują się lub tracą wpływ na Bliskim Wschodzie. Donald Trump najwyraźniej ocenił to w sposób czysto biznesowy. Z punktu widzenia Waszyngtonu region ten przede wszystkim miał znaczenie jako źródło ropy naftowej i gazu ziemnego. Rewolucja łupkowa w USA to jednak zmieniła, a kraj przestał być zależny od machinacji i humorów szejków znad Zatoki Perskiej.
Trwa ładowanie wpisu: twitter
Kryzys naftowy z 1973 r. już się nie powtórzy. Wtedy, w reakcji na wojnę izraelsko-arabską, państwa kartelu naftowego OPEC wprowadziły embargo na dostawę ropy do USA i doprowadziły do gwałtownego wzrostu cen paliw na całym świecie.
Bezpieczeństwo na Bliskim Wschodzie, a raczej jego brak, dla USA stanowi szansę na biznes, a nie zagrożenie. Europa musi liczyć się z tym, że główne szlaki morskie prowadzą wokół niespokojnych wybrzeży regionu i przez Kanał Sueski. Amerykanie tego problemu nie mają, za to mogą sprzedawać gigantyczne ilości broni do walczących ze sobą krajów. Na to pieniędzy w Arabii Saudyjskiej długo jeszcze nie zabraknie.
Oczywiście USA powtarzają, że nie porzucają sojuszników i dlatego nadal będą wspierać Saudyjczyków, nie mówiąc już o Turkach, którzy należą do NATO. Jednak jedynym niezachwianym filarem amerykańskiej polityki bliskowschodniej pozostaje Izrael.
Trump zrealizował obietnicę dla ważnego elektoratu
Trump jednostronnie i jednoznacznie poparł politykę izraelskiej prawicy wiedząc, że w świecie arabskim wywoła burzę. Kalkulacja jest przejrzysta. Izrael jest źródłem głosów w USA. Nie chodzi tu przy tym o społeczność żydowską, która tradycyjnie skłania się ku demokratom, tylko o dziesiątki milionów wyborców ewangelikalnych.
To konserwatywni protestanci skoncentrowani przede wszystkim w stanach należących do tzw. pasa biblijnego. Dla nich Izrael stanowi ważny krok na drodze do ziszczenia obietnicy o ponownym przyjściu Zbawiciela. Amerykańscy politycy przed wyborami uwielbiają robić sobie zdjęcia pod Ścianą Płaczu w Jerozolimie właśnie po to, aby przekonać do siebie tych właśnie wyborców.
Zysk dla Trumpa, a reszta jest nieważna
Kalkulacja z punktu widzenia Trumpa wydaje się prosta i racjonalna. Spełnienie przedwyborczej obietnicy o uznaniu Jerozolimy za stolicę Izraela umacnia poparcie konserwatywnych wyborców. Wojnę z lokalnymi islamistami USA mogą prowadzić z użyciem dronów, co minimalizuje fizyczne zagrożenie dla własnych żołnierzy. Groźba szantażu paliwowego należy do przeszłości, a miliardy dolarów ze sprzedaży broni nadal płyną.
Konsekwencje negatywne najwyraźniej nie spędzają snu z powiek prezydenta Trumpa. Giną ludzie? Kilka rządów czuje się zagrożonych? Szlaki handlowe stają się jeszcze mniej bezpieczne? To już nie jego problem. Co więcej, Biały Dom nie jest też zatroskany tym, kto wypełni próżnię po USA. Jeżeli będą to Irańczycy, co wcześniej czy później sprawą zajmie się potężna armia Izraela lub Saudyjczycy poproszą o kolejne dostawy broni.
Trwa ładowanie wpisu: twitter
Od kilku już lat pustkę po wpływach Amerykańskich wypełniają Rosjanie. Moskwa sprzedaje broń, elektrownie atomowe i zaprowadza swoje porządki. Z pewnością rosyjskie firmy będą też miały wielki udział w odbudowie Syrii zdewastowanej przez lata wojny domowej. Kreml porozumiewa się z Izraelczykami, aby nie wchodzić sobie w paradę.
To tradycyjna, zero - jedynkowa gra Kremla, czyli im mniej Ameryki w jakiejś części świata, tym więcej tam Rosji. Eksperci wskazują, że w perspektywie długoterminowej tak krótkowzroczne myślenie może okazać się niezwykle kosztowne dla USA. Donald Trump najwyraźniej również tym się nie przejmuje.
Jarosław Kociszewski dla Opinii WP