Turcja zmienia ustrój na prezydencki. Czy Erdogan zostanie sułtanem?
Turcy zagłosowali za zmianą ustroju na prezydencki i powierzyli swoją przyszłość jednemu człowiekowi – Recepowi Tayyipowi Erdoganowi. Krytycy prezydenta twierdzą, że marzy mu się sułtanat i to znacznie bardziej ponury, niż kolorowe obrazy pięknych bohaterów "Wspaniałego Stulecia".
Niedzielne referendum konstytucyjne niewielką większością głosów wygrał prezydent Erdogan. Propozycję zmiany ustroju poparło 51,4 proc. głosujących. To najpoważniejsza reforma kraju od czasu upadku Imperium Osmańskiego i utworzenia współczesnej, świeckiej republiki przez Mustafę Kemala Ataturka.
Propozycja przyjęta przede wszystkim głosami wyborców spoza wielkich miast zakłada likwidację stanowiska premiera i powierzenie władzy prezydentowi rządzącemu za pomocą dekretów. Głowa państwa będzie też nadzorować wymiar sprawiedliwości, co oznacza dalsze osłabienie trójpodziału władzy, choć nawet teraz trudno sędziów podejrzewać o niezależność.
W teorii przywódca wybierany w wyborach powszechnych będzie mógł jedynie dwukrotnie piastować urząd. W praktyce wybieg proceduralny umożliwi pozostawanie u władzy przez niemal trzy pięcioletnie kadencje.
Trwa ładowanie wpisu: twitter
Opozycja ostrzega przed sułtanatem
Opozycja grzmi i wieszczy koniec demokracji. W rzeczywistości referendum oznacza akceptację ustroju od lat modyfikowanego przez Erdogana, którego krytycy nie przypadkiem nazywają "sułtanem". Polityk długo i z uporem budował swoją pozycję i apelował o zmianę konstytucji. Najpierw był burmistrzem Istambułu, później przez jedenaście lat był szefem rządu z ramienia Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP), a teraz, od 2014 r. jest prezydentem.
Referendum konstytucyjne potwierdziło pakiet reform przyjętych przez parlament na początku roku. Sformalizowało sytuację, która w praktyce istnieje od nieudanego, wojskowego zamachu stanu. Bunt wojskowych i próba puczu przeprowadzona latem ubiegłego rokuumożliwiła Erdoganowi przeprowadzenie czystek w armii, sądach i służbie cywilnej, a nawet w prasie. Najbardziej wpływowy polityk w kraju zyskał też możliwość wydawania dekretów pomimo tego, że w zamyśle twórców państwa prezydent powinien przede wszystkim pełnić funkcje reprezentacyjne.
Dyktatorskie zapędy, brak poszanowania prawa, w tym łamanie praw człowieka, a także dławienie wolności słowa i brutalne rozprawianie się z opozycją to część zarzutów stawianych Edoganowi przez opozycjonistów, którzy równocześnie krytykowali organizację referendum. Zadziwiające, że pomimo kontroli nad mediami, zaledwie połowa wyborców poparła nową wizję kraju. Po ogłoszeniu wyników kilka tysięcy mieszkańców Stambułu protestowało przeciwko wyborczemu oszustwu.
Trwa ładowanie wpisu: twitter
Skuteczne rozwiązywanie problemów
Zwolennicy Edrogana tłumaczą, że parlament nadal będzie mógł odrzucać prezydenckie dekrety, a przejrzysta i silna struktura władzy jest konieczna w trudnej sytuacji kraju. Turcja ma poważne problemy gospodarcze i toczy wojnę domową z Kurdami.
Pozycja Ankary w regionie też jest bardzo skomplikowana. Turcja przez lata oskarżana była o wspieranie, albo przynajmniej tolerowanie islamistów z Państwa Islamskiego. Teraz zaangażowała się w interwencję w Syrii, która oficjalnie wymierzona jest w ISIS, choć głównym jej celem jest osłabianie Kurdów.
W wyniku zewnętrznych i wewnętrznych konfliktów Turcja jest celem częstych zamachów terrorystycznych, a politycy w Ankarze lawirują pomiędzy Moskwą, Waszyngtonem i Brukselą. Europa stała się bardzo wygodnym argumentem w przedreferendalnej kampanii.
Europa stała się chłopcem do bicia
Politycy AKP oskarżali europejskich polityków o dyskryminację i wręcz nazistowskie zapędy. Prezydent Erdogan podsycał rozczarowanie Europą wśród Turków, którzy czują się wykorzystani przez Brukselę. Unia obiecała pieniądze, zniesienie wiz i perspektywę członkostwa za powstrzymanie fali uchodźców, którzy z Syrii kierowali się na Bałkany i dalej na północ. Turcy uważają, że wywiązują się z danego słowa zwłaszcza, że przyjęli 3 mln Syryjczyków. Z kolei Bruksela, ich zdaniem, nie tylko nie realizuje obietnic, ale także ich poucza i krytykuje.
Wkrótce po ogłoszeniu przez prezydenta Erdogana zwycięstwa w referendum minister spraw zagranicznych Niemiec Sigmar Gabriel ucieszył się nie tyle z wyniku, co z zakończenia "gorzkiej" kampanii. Proces reformowania Turcji prawdopodobnie był bardziej szkodliwy, niż rezultaty zmian.
W praktyce Recep Tayyip Erdogan od dawna niepodzielnie rządzi krajem, a referendum oznacza przypieczętowanie wizji "Nowej Turcji", którą symbolizuje gigantyczny, nowy pałac prezydencki w Ankarze. Zakończenie kampanii pozwoli prezydentowi ponownie znormalizować relacje z Europą, która jest dla Turcji niesłychanie ważna i Rosja jej w żaden sposób nie zdoła zastąpić.
Erdogan jest zdolny do zwrotów politycznych, czego dowodem jest poprawa relacji z Moskwą czy odbudowa współpracy z Izraelem. Co więcej, wygrane referendum spowoduje, że opozycjoniści i krytycy przestaną być postrzegani jako bezpośrednie zagrożenie. To może zwiastować odwilż i stopniową poprawę sytuacji.
Dobrą wiadomością będzie, jeżeli wolność odzyska choćby część spośród tysięcy ludzi osadzonych w więzieniach w następstwie puczu i czystek. Oczywiście za wcześnie jeszcze by to przesądzać. Erdogan nie po to od dwóch dekad walczy o pełnię władzy, by teraz ją ograniczać, a ewentualne złagodzenie represji nie oznacza rezygnacji z sułtanatu.
Nowa Turcja, stare problemy
W najbliższych latach Turcja z pewnością dostarczać będzie dowodów na odwrót od wartości demokratycznych, ale Ankara nie jest jedyną stolicą, która oddala się od wzorców liberalnych. Przykładów nie brakuje także na Starym Kontynencie.
Rozczarowanie "arabską wiosną" powoduje, że Zachód długo nie podejmie kolejnych prób demokratyzacji swojego otoczenia. Argumentem za odejściem od demokracji mają być silne, stabilne rządy, które hamują zapędy ekstremistów. Innymi słowy, wracamy do polityki "naszych drani", którym jesteśmy skłonni wiele wybaczyć dopóki realizują nasze interesy – podobnie jak prezydent USA Franklin Roosevelt, który o nikaraguańskim dyktatorze w 1939 r. miał powiedzieć "Somoza może być draniem, ale to nasz drań".
Erdogan zapewne bez trudu ustawi się w pozycji akceptowalnej dla Brukseli, Berlina czy Waszyngtonu równocześnie czerpiąc ze współpracy z Moskwą. Nie zmieni tego nawet zapowiadane przywrócenie kary śmierci. Turcja będzie krytykowana, padnie wiele słów o porzuceniu europejskich ideałów, ale interesy i tak wezmą górę. Kłopot w tym, że w żaden sposób nie oznacza to ani ustabilizowania sytuacji wewnętrznej, ani regionalnej. Mówiąc brutalnie, bomby nadal będą wybuchały w Turcji, a podkładać je będą Kurdowie i islamiści.
Dalsze osłabianie demokracji w żaden sposób nie rozwiąże kluczowych problemów Turcji, jednak w dłuższej perspektywie utrudniać będzie współpracę z Zachodem i za to Wspólnota może winić siebie. Kilkanaście lat temu była szansa na integrację, ale ją zaprzepaszczono. Teraz zastanawianie się nad tym jest zaledwie bezproduktywnym gdybaniem.
Nie znikną wewnętrzne napięcia, bo młodzi Turcy dalej będą przeciwstawiać się monopolowi władzy, zwłaszcza, że nawet teraz Edrogan przekonał niewiele ponad połowę wyborców. Co więcej, prezydent nie jest wieczny. Nowy ustrój wyraźnie szyty jest na jego miarę i nawet, jeżeli pozostanie u władzy przez kolejnych kilka czy nawet kilkanaście lat, to w końcu zejdzie ze sceny politycznej. Pytanie tylko, co wtedy?