Koziński: "Tragedia polityczna. Jak zbiorowa żałoba zamieniła się w oś sporu partyjnego" [Opinia]
Katastrofa 10 kwietnia 2010 r. mogła się dla Polski stać takim mitem jak Termopile dla Greków czy Dunkierka dla Brytyjczyków. Zamiast tego stała się elementem gry politycznej.
Trudno uwolnić się od przekonania, że obchody 11. rocznicy katastrofy smoleńskiej mają więcej wspólnego z urzędniczym obowiązkiem niż z autentycznymi emocjami. Że więcej w tym biurokratycznej mitręgi niż szczerego smutku po ofiarach największej od końca II wojny światowej tragedii polskiego państwa. Że rutyna cyklicznych obchodów wzięła górę nad autentyczną żałobą.
10 kwietnia 2010 roku doszło do potwornej tragedii. Ale też była szansa, że z tego ogromu zła narodzi się coś dobrego. Wspólnotowy impuls, przeżycie tożsame dla wszystkich Polaków. Coś, co nas łączy bez względu na poglądy polityczne - bo przecież do dziś każdy Polak pamięta okoliczności, w jakich usłyszał o tym, co się stało w Smoleńsku. Co czuł, gdy się dowiedział, że wszyscy pasażerowie tego lotu nie żyją. Co nim szarpnęło, gdy poznał pełną listę osób znajdujących się na pokładzie Tu-154M.
Tak było na początku. Później katastrofa smoleńska wpadła w polityczne młyny, które sprawiły, że dziś zamiast autentycznego przeżycia przy okazji rocznicy mamy odruch zniechęcenia, przesytu tematem. I tak już zostanie?
Mit narodowotwórczy
Jest w tym pewien paradoks, ale dużo bardziej narodowotwórcze są porażki niż zwycięstwa. Może na zasadzie, że najwięcej uczymy się na porażkach, nie na wygranych, ale zwykle mitami założycielskimi stają się przegrane, nie triumfy. Dla Greków symbolem są Termopile - choć przecież ulegli Persom. Dla Rosjan utrata Moskwy na rzecz Polski w 1610 r. Dla Francuzów porażka Napoleona pod Waterloo. Dla Brytyjczyków desperacka ewakuacja z Dunkierki.
Każda z tych przegranych stała się mitem narodowotwórczym. Punktem zwrotnym, od którego te państwa się odbijały i szły w górę. Ale też punktem odniesienia, do którego w każdej chwili można się odwołać i wywołać w ten sposób zbiorowe skojarzenia, które żyją w poszczególnych narodach. Żyją i wywołują tożsame emocje, bez względu na to, jaką dana osoba ma ocenę bieżącej sytuacji politycznej.
Zobacz też: Tajemnicza zapowiedź Antoniego Macierewicza. Adam Bielan: z ciekawością usiądę przed tv
Tragedia smoleńska była momentem, który zjednoczył wszystkich Polaków. Dziś porównuje się ją do śmierci Jana Pawła II, która zdarzyła się pięć lat wcześniej. Niesłusznie. Do śmierci polskiego papieża wszyscy się zdążyliśmy duchowo przygotować, wiele zdarzeń wcześniejszych ją zapowiadało. Tymczasem 10 kwietnia był autentycznym szokiem. Zaskoczył absolutnie wszystkich. I absolutnie wszyscy zareagowaliśmy wtedy tak samo. Jakby wszyscy Polacy wzięli się w jednym momencie za ręce. To było zbiorowe przeżycie w najszerszym tego terminu znaczeniu. Szczere, głębokie i powszechne. Wszechogarniające.
Tyle że bardzo szybko uleciało. Zaczęła się polityka - a główne siły polityczne patrzyły na katastrofę przez pryzmat swoich szans i zagrożeń. Rządząca w 2010 r. Platforma szybko zorientowała się, że na pokładzie Tupolewa znajdowali się głównie politycy przeciwnego im obozu, więc robiła wszystko, by ta tragedia jak najszybciej przestała społecznie rezonować. PiS odwrotnie - rozgrzewał emocje wokół tej tragedii wszelkimi dostępnymi mu sposobami.
Bardzo szybko zbiorowa emocja, wspólna dla wszystkich Polaków żałoba zamieniła się w polityczny targ. Zamiast zbiorowego przeżycia, zamiast wspólnego dla każdego Polaka punktu odniesienia otrzymaliśmy formułę czysto partyjną. Powiedz mi, co sądzisz o katastrofie smoleńskiej, a powiem ci, jakie masz poglądy polityczne - to zdanie stało się prawdziwe już w kilka tygodni po 10 kwietnia. I jest prawdziwe do dzisiaj.
Polityka czy wspólnota?
Dwie sytuacje. Pierwsza - raport komisji Antoniego Macierewicza. Wiceprezes PiS od razu po 2010 r. zaczął szukać przyczyn katastrofy. Prowadził śledztwo równolegle do odpowiedzialnych za to instytucji państwowych - i niezależnie od nich. Początkowo wszystkie jego ustalenia traktowano z mrożącą krew w żyłach powagą. Im dalej w las, tym tej powagi było mniej.
Dziś prace komisji Macierewicza są częściej obiektem drwin niż poważnej dyskusji. Nie przypadkiem cały PiS od tej komisji stara się trzymać jak najdalej, a zapowiedzi o publikacji raportu (ktoś policzył, ile tych zapowiedzi było?) traktowane są już anegdotycznie.
Druga sytuacja. Kampania prezydencka. Rafał Trzaskowski, który w trybie awaryjnym zastąpił Małgorzatę Kidawę-Błońską, nerwowo szuka sposobu na to, by przekonać do siebie możliwie jak największą grupę Polaków. I znajduje sposób: zapowiada, że w Warszawie będzie ulica imienia Lecha Kaczyńskiego. Tyle że Trzaskowski wybory przegrywa - a były prezydent (Warszawy i Polski) swojej ulicy w stolicy nie ma do teraz. "To nie jest dobry moment na ulicę Lecha Kaczyńskiego" - przyznał Trzaskowski w grudniu 2020 roku. Pięć miesięcy po drugiej turze wyborów prezydenckich.
Obie sprawy są emblematyczne, bo pokazują dokładnie, czym sprawa smoleńską się stała: narzędziem politycznym. Traktuje się ją jako oręż w walce o władzę. PiS jej potrzebował, by przejąć ster rządów. Gdy ta partia była w opozycji, każde doniesienie komisji Macierewicza było kluczowe, a każdy marsz smoleński wydarzeniem miesiąca. Gdy PiS wygrał wybory w 2015 r., to nagle istota katastrofy zaczęła maleć.
Tak to działa też w drugą stronę. Politycy Platformy przypominają sobie o katastrofie 10 kwietnia tylko wtedy, gdy widzą w niej realny polityczny interes - jak Trzaskowski w kampanii prezydenckiej. Poza takimi chwilami ten temat dla nich nie istnieje. Pod tym względem symetria między tymi partiami jest niemal pełna, choć i PO, i PiS dochodziły do niej całkowicie odmiennymi drogami.
I tak zostanie? W najbliższych latach raczej tak - bo jak długo PiS i Platforma będą wiodącymi partiami, tak spór o definicję "kłamstwa smoleńskiego" będzie trwał. Przyczyny tragedii 10 kwietnia to cały czas jeden z głównych elementów polaryzacji między PO i PiS, która cały czas stanowi najważniejsze koło zamachowe polskiej polityki.
Prawdziwe znaczenie katastrofy smoleńskiej poznamy dopiero wtedy, gdy polaryzacja między Platformą i PiS-em wygaśnie. Dopiero wtedy, gdy napięcie między Jarosławem Kaczyńskim i Donaldem Tuskiem przestanie być główną osią podziału politycznego w Polsce, przekonamy się tak naprawdę, czym dla Polaków była tragedia 10 kwietnia. Bo o niej będziemy pamiętać na pewno. Ciągle tylko nie jest jasne, czy będzie to pamięć budująca wspólnotę, czy raczej zdarzenie wpisujące się w aktualne w danym momencie podziały polityczne.