Słoń w pokoju Morawieckiego i Orbana. Porażka premiera
Wizyta szefa polskiego rządu w Budapeszcie miała jeden cel: uzyskać od premiera Węgier zapewnienie, że poprze nas w głosowaniu w sprawie ewentualnych sankcji UE wobec Polski. I choć padły zapewnienia o przyjaźni i sojuszu, to na temat artykułu 7 nie było nic.
Na to, co się działo podczas konferencji prasowej Mateusza Morawieckiego i Viktora Orbana, Amerykanie mają specjalny idiom: "elephant in the room". Przysłowiowy "słoń w pokoju" to problem, którego nie da się nie zauważyć i którego obecność jest odczuwalna przez wszystkich obecnych, ale mimo to jest ignorowana - najczęściej by uniknąć kłopotliwej sytuacji. W Budapeszcie, tym słoniem była kwestia postawy Orbana w obliczu głosowania nad uruchomieniem artykułu 7 Traktatu o Unii Europejskiej, otwierającego drogę do objęcia Polski sankcjami.
Sprawa ta była absolutnnie kluczowa w tej wizycie. Jak usłyszałem od przedstawiciela rządu, jej głównym celem było "uzyskanie deklaracji, z której trudno będzie się Orbanowi wycofać". Konferencja trwała prawie godzinę, polscy i węgierscy dziennikarze zadali łącznie cztery pytania. Ale na temat unijnej "opcji nuklearnej" nie padło ani jedno słowo. Tak jakby problem nie istniał.
Co więcej, jak się dowiedziałem, polscy dziennikarze wybrani do zadania pytań dostali wręcz zakaz wspominania o artykule. To praktyka, której ja osobiście w swojej pracy jeszcze nie spotkałem (zwykle dziennikarze przy ograniczonej liczbie pytań ustalają między sobą, o co najlepiej zapytać), ale za to dobrze znają ją moi węgierscy koledzy.
Trudno wyciągnąć z tego inny wniosek niż taki, że węgierski premier wycofuje się z bezwarunkowej deklaracji - jak zapowiadał jeszcze w grudniu - postawienia na drodze Unii "blokady, której nie będzie można obejść". Trudno uznać to też za coś innego niż pierwszą dyplomatyczną porażkę nowego premiera. Porażkę, która może być kosztowna.
Owszem, zadanie nie było proste. Viktor Orban jest dobrze znany z chłodnego podejścia i kunktatorstwa. Europejscy partnerzy Węgier nieraz przekonywali się, że nie jest on sojusznikiem, na którym można twardo polegać. Przekonał się też o tym rząd PiS, kiedy Węgier "zdradził" w sprawie głosowania nad przyszłością Donalda Tuska w Brukseli.
Zobacz również: Marek Suski: premier Orban nie dopuści do sankcji wobec Polski
Czy "zdradzi" i teraz? Choć istnieją silne argumenty za tym, by Warszawę poprzeć, to w obecnej sytuacji sprawa Polski daje mu kartę przetargową o wielkiej wartości, szczególnie w obliczu negocjacji w sprawie przyszłego wieloletniego budżetu UE. Cokolwiek zdecyduje, zapewne nie będzie chciał się tej karty szybko pozbywać.
Niezależnie od tego, co ostatecznie postanowi Orban, pierwsza wizyta Mateusza Morawieckiego ukazuje jak nigdy wcześniej przygnębiającą nędzę pozycji Polski w Unii Europejskiej. Jeśli rząd w kluczowej sprawie nie może liczyć na swojego najbliższego sojusznika i musi zabiegać o jego poparcie niczym petent, to sytuacja jest naprawdę desperacka.
Plus jest jeden: gorzej chyba już być nie może. Jeśli wierzyć temu, co mówią ludzie Morawieckiego, chce on złagodzić ton i skupić się na pozytywnym przekazie dla Europy. Ma też ponoć w zanadrzu zagrania, które mogą poprawić jego pozycje. Być może wszystko to pomoże doprowadzić do oczyszczenia atmosfery kiedy w przyszłym tygodniu premier spotka się z szefem KE Jean-Claudem Junckerem. Ale - w przeciwieństwie do Orbana - na razie w swoim ręku nie ma dobrych kart.