Rafał Woś o wyborach w USA: Lepszych populistów racz nam zesłać, Panie!
Kto stworzy w Polsce następny samodzielny rząd? Partia Razem czy raczej Korwin-Mikke lub Kukiz? Niemożliwe? Absurdalne? Niekoniecznie. Coś takiego właśnie dzieje się w Stanach Zjednoczonych - pisze Rafał Woś dla WP. Publicysta wyjaśnia, z jakiego powodu powinniśmy zazdrościć Amerykanom takich kandydatów i dlaczego polskiej demokracji przydałoby się więcej populizmu.
Największa z zachodnich demokracji od początku lutego wybiera kandydatów, którzy powalczą o władzę w listopadowych wyborach prezydenckich. Wśród Demokratów rewelacją jest na razie senator z Vermontu Bernie Sanders. Ma 75 lat i na każdym kroku podkreśla, że nie jest częścią waszyngtońskiego establishmentu. Nawet wygląda zupełnie inaczej niż wszystkie te produkty wielkiej machiny PR-owej, które zaludniały amerykańską politykę przez kilka ostatnich dekad, tworząc z wyborów jeden wielki konkurs na najlepiej dobrany krawat i najbardziej obłe hasło. A gdy chodzi o poglądy, Sanders obły na pewno nie jest (czego nie można powiedzieć o Clintonach czy Obamie). Wprost deklaruje, że najchętniej zrobiłby z Ameryki kraj w modelu skandynawskim - z wysokimi podatkami dla najbogatszych i rozbudowanym państwem dobrobytu. Krytykuje establishment (w tym swoja własną partię) za to, że poszła na lep neoliberalnych haseł o przypływie, który podnosi wszystkie łodzie, albo o tym, że bogactwo najpierw trzeba wyprodukować, a dopiero
potem dzielić. Sanders prezentuje więc lewicową argumentację, która dawno nie była widziana w amerykańskich czy zachodnioeuropejskich gabinetach władzy. To nie jest umiarkowany i łypiący w stronę centrum socjaldemokrata. To kandydat o wyrazistym ideowym przesłaniu, nie stroniący od lewicowego populizmu. Wypisz wymaluj nasza Partia Razem.
U Republikanów z kolei prym wiedzie miliarder Donald Trump, który co rusz próbuje pokazać swoim wyborcom, jak niewiele robi sobie z obowiązujących kanonów poprawności politycznej. Zasłynął już na przykład tym, że najchętniej zakazałby wjazdu do USA wszystkim muzułmanom. I obiecał skończyć z nielegalną migracją do USA. Z kolei w gospodarce głosi wyidealizowaną wizję radykalnego leseferyzmu, w którym wszyscy ze wszystkimi konkurują, a niewidzialna ręka rynku wskazuje zwycięzców. Zwycięzcy wygrywają, bo są najlepsi, a pokonani próbują się podciągnąć przy następnej okazji. Generalnie spektrum poglądów Trumpa dość dobrze mieści się w ramach tzw. prawicowego populizmu, do którego najchętniej odwołują się dziś w Polsce, przy wszystkich oczywistych różnicach, ugrupowania Korwin-Mikkego i Kukiza.
Amerykański Korwin-Mikke
Oczywiście Sandersa i Trumpa od ewentualnej prezydenckiej nominacji dzieli jeszcze długa droga. Nawet jeśli kiedykolwiek uda im się faktycznie zdobyć władzę, to i tak nigdy nie będą omnipotentni. W amerykańskim systemie prezydent jest wprawdzie niekwestionowanym liderem egzekutywy, ale do sprawnego rządzenia potrzebuje poparcia w parlamencie. A Kongres, nawet w czasach gdy prezydent i większość pochodzą z tego samego ugrupowania, nigdy nie jest tylko maszynką do głosowania. Dotychczasowe sukcesy Sandersa i Trumpa pokazują jednak pewien wyraźny trend. Otóż w sercu zachodniej demokracji triumfy święcą dziś zdeklarowani antyestablishmentowi populiści. Mało tego. Populiści, którzy nie wstydzą się, że są populistami.
I to jest dla amerykańskiej demokracji bardzo dobra wiadomość. Bo wbrew temu, co zwykliśmy sądzić w Polsce (i generalnie w Europie), populizm nie jest wcale żadną deformacją demokracji. Odwrotnie, on jest jej solą. Można nawet powiedzieć, że populizm jest tym, co odróżnia demokrację od autorytaryzmu opartego przecież na zapisanym lub nie przekonaniu, że tylko jakaś wąska elita, oligarchia, wódz albo partia wiedzą, w którą stronę naród poprowadzić. A lud (people, peuple, popolo - w zależności od języka w którym będziemy szukać korzeni słowa "populizm") winien być trzymany z dala od politycznych decyzji, ponieważ on wszak nie potrafi spojrzeć na sprawę dostatecznie szeroko i mądrze.
Tym bardziej dziwne, że my w Polsce daliśmy się przekonać, że populista to automatycznie wróg demokracji. To oczywiście spadek po niemal trzech minionych dekadach, gdy określenie stało się pałką na wszystkich krytyków politycznego establishmentu oraz na politycznych przeciwników. Z łatką "populisty" było w tym czasie trochę tak, jak z prześmiewczą definicją alkoholika sformułowaną niegdyś przez walijskiego poetę Dylana Thomasa (który sam nota bene za kołnierz nie wylewał): "Kto to jest alkoholik? To ktoś, kto pije tyle, co my. Tylko że nie bardzo go lubimy". Z populizmem było tak samo. "Polityczny rywal mówi o potrzebie bardziej zdecydowanej walki z przestępczością, albo o obniżaniu podatków przy jednoczesnym zwiększaniu wydatków publicznych? To rzecz jasna nieodpowiedzialny populista! Lecz gdy nasze własne ugrupowanie sięga po takie rozwiązania, to już nie jest populizm. Tylko pochylanie się nad problemami trapiącymi kraj" - piszą nie bez dozy ironii
Daniele Albertazzi i Duncan McDonnell z Uniwersytetu w Birmingham, w jednej z nowszych monografii współczesnego populizmu.
Populista do bicia
Dodać tu należy, że nikt nigdy do końca nie powiedział, gdzie właściwie przebiega granica pomiędzy wsłuchiwaniem się w głos wyborców (po to mamy wszak polityków) a populizmem. "Każdemu jego własną definicję populizmu" - szydził już wiele lat temu Peter Wiles, jeden z pionierów współczesnych badań nad tym zjawiskiem. Nie udało się nawet zgodzić się co do katalogu cech, które populistę miałyby odróżniać od socjalisty, liberała albo konserwatysty. Również dlatego, że o ile dość łatwo znaleźć uczestników życia publicznego, którzy sami nazywają siebie socjalistami, liberałami albo konserwatystami, to już populistą nie chce być nikt. Tak stworzono figurę "populisty" - idealnego chłopca do bicia, w którego walić można bezkarnie, ile tylko wlezie. Niewielu znajdzie się bowiem śmiałków, którzy staną w jego obronie.
Oczywiście w każdym kraju różne odcienie populizmu miały odmienną historię. W Polsce na przykład przez ostatnie 25 lat populizm liberalny mówił: "wara fiskusowi od MOICH zarobków, każdy jest kowalem swojej ekonomicznej egzystencji, przedsiębiorcy są superbohaterami, którzy kreują miejsca pracy i trzeba ich za to pod niebiosa wychwalać". Taki populizm był traktowany jako coś zupełnie naturalnego przez wszystkie partie polityczne - od Unii Wolności, przez PO czy Nowoczesną, po SLD, TR i PiS. I więcej tego typu populizmu zdecydowanie nam nie trzeba. Populizm ściśle prawicowy (nie chcemy u nas żadnych obcych, chrześcijanie to mniejszość uciskana przez lewacki mainstream itd.) miał z kolei swoje rezerwaty, w których czuł się bardzo dobrze i momentami (teraz pod rządami PiS taki moment znów nadszedł) nawet rozkwitał. Zdecydowanie najgorzej było u nas z populizmem lewicowym, zwłaszcza tym gospodarczym. I jego przydałoby się nam zdecydowanie więcej.
Dziś bowiem przykład takich krajów jak Stany Zjednoczone pokazuje, że populizmów aż tak bardzo bać się nie należy. Zwłaszcza tych, które przez lata były niedowartościowane. Bo i one mają swoje miejsce i swoją rolę w demokratycznym porządku. Dopiero z ich starcia z establishmentem rodzą się najlepsze polityczne i ekonomiczne pomysły. Oświecona elita, wódz czy monopartia sami tych decyzji nie wygenerują. I właśnie na tym polega demokracja. Dlatego zamiast bać się czy szydzić z Sandersa albo nawet Trumpa, trzeba ich raczej Ameryce zazdrościć. Bo ich istnienie oznacza, że demokracja kwitnie, a nie, że się zwija.
Rafał Woś dla Wirtualnej Polski