Rafał Gan-Ganowicz - najemnik, który prowadził osobistą wojnę z komunistami
• Rafał Gan-Ganowicz był - obok Jana Zumbacha - najsłynniejszym polskim najemnikiem w XX w.
• Z okresu młodości wyniósł głęboką nienawiść do ZSRR i komunizmu
• Kondotier miał zasadę: walczył tylko w tych konfliktach, w które byli zaangażowani komuniści
• Gdy zakończył karierę najemnika, związał się z Radiem Wolna Europa
• Pozostał antykomunistycznym radykałem do końca, np. nigdy nie zaakceptował Okrągłego Stołu
Jedni byli pragmatykami. Lubili pieniądze, a na wojnie czuli się po prostu dobrze. Nie przywiązywali większej uwagi do tego, kto im płacił. Ważne, by robił to w terminie. Byli najemnikami i tak właśnie do tego podchodzili - najmowali się do walczenia w cudzych wojnach. Oczywiście, za odpowiednią opłatą.
Inni mieli odmienne motywacje - tak przynajmniej twierdzili. Nie pracowali za darmo, lecz kontrakty dobierali znacznie wybredniej: istotne dla nich było zarówno to dla kogo, jak i z kim będą się bić. Pewnych zleceń nie przyjęliby za żadne skarby, przy innych zgodziliby się na dowolną stawkę. Nazywano ich najemnikami, jednak oni sami postrzegali się inaczej: nawet jeśli byli psami wojny, nie rzucali się na każdą kość.
Rafał Gan-Ganowicz, najsłynniejszy obok Jana Zumbacha z polskich kondotierów, należał do tej drugiej grupy. Jego kariera nie była długa, ale na pewno intensywna. Kierował się w jej trakcie jedną zasadę: wojenne zlecenia nie miały być okazją do zbijania fortuny, a sposobnością do dokonania bardzo osobistej zemsty.
Ucieczka
Niemiecka kula zabiła mu matkę, gdy miał siedem lat. Trwała kampania wrześniowa, hitlerowcy bez ustanku ostrzeliwali Warszawę. Sierotą został pięć lat później, w czasie powstania. - Ojciec zginął - usłyszał od akowca, który na moment zajrzał do piwnicy będącej schronieniem gromadki przerażonych dzieci. Miasto płonęło, wydane na pastwę wycofującego się wroga. Tymczasem na wschodnim brzegu Wisły na rozkazy Stalina czekała Armia Czerwona. Przyszły dopiero wtedy, kiedy Warszawa nie miała już szans.
Radzieccy żołnierze prędko okazali się nowymi okupantami. Przyniesiony przez nich system, chociaż mniej brutalny od nazizmu, był dla młodego Rafała Gan-Ganowicza równie odpychający. W 1948 r., mając 16 lat, wstąpił do jednej z wielu młodzieżowych grupek oporu. Zajmował się głównie kolportowaniem antykomunistycznych ulotek i wypisywaniem buntowniczych haseł na murach. ''Nienawidziłem 'ich'. Za prześladowanie patriotów, za mordowanie akowców, za 'zaplutego karła reakcji''' - tłumaczył w wydanych cztery dekady później wspomnieniach pt. ''Kondotierzy''.
Konspiracja skończyła się po dwóch latach. 24 czerwca 1950 r. Ganowicz dowiedział się, że bezpieka rozpracowała jego organizację. Rozumiał, co to oznacza: musiał uciekać. Wieczorem był już w pociągu do Berlina - a właściwie pod nim. ''Między metalowymi poprzeczkami podwozia a podłogą wagonu była szczelina, w którą ktoś tak szczupły jak ja mógł się wcisnąć. Decyzję podjąłem natychmiast'' - opisywał swoją ucieczkę.
Po kilkunastu godzinach męczącej i niebezpiecznej podróży zobaczył sklepy ze skrzynkami pomarańczy i reklamami coca-coli. Nie miał wątpliwości: dotarł do ''amerykańskiej'' części Berlina. Był bezpieczny.
Czyściec
Na Zachodzie nie miał ani rodziny, ani znajomych. Idąc za przykładem tysięcy innych uciekinierów, wstąpił do Polskich Kompanii Wartowniczych - lekkozbrojnych oddziałów sformowanych z inicjatywy Amerykanów. Wykorzystywano je głównie do ochrony obiektów wojskowych.
- Święta naiwności. Myślałem, że to zaczątek nowych legionów Dąbrowskiego, że nas będą uczyć, jak z powrotem komunistów z Polski wyganiać. A byliśmy zwykłymi stróżami nocnymi - mówił w połowie lat 90. twórcom filmu dokumentalnego ''Pistolet do wynajęcia, czyli prywatna wojna Rafała Gan-Ganowicza''. - Nie czułem się z tym najlepiej, zwłaszcza że to wszystko działo się w Niemczech. Postarałem się o przeniesienie, w ramach swojej służby, do Francji.
W rozmowach z autorami ''Pistoletu do wynajęcia…'' utrzymywał, że przeszedł w tym czasie również tajne szkolenie spadochroniarskie dla nowej generacji Cichociemnych, którzy mieliby wkroczyć do akcji w przypadku wybuchu III wojny światowej. Takiej potrzeby nigdy jednak nie było. Jednak Ganowicz miał już wkrótce wykorzystać swoje umiejętności poza Europą.
Szaman-lekarz
Zamontowany na jeepie karabin maszynowy drgał w moich rękach krótkimi seriami. Pot zalewał mi twarz i tylko niemal nadludzkim wysiłkiem woli tłumiłem ogarniającą mnie panikę. Bałem się tego strasznego tłumu, który wrzeszcząc szedł na mnie, prawie niewidoczny, dziki, oszalały, podniecony własnym krzykiem, nieludzki
- Rafał Gan-Ganowicz, “Kondotierzy”
W 1964 r. w Demokratycznej Republice Konga wybuchła rebelia, która była zaledwie kolejnym epizodem trwającej od blisko pół dekady wojny domowej. Po jednej stronie stali wspierani przez ZSRR i Chiny zwolennicy zamordowanego trzy lata wcześniej lewicowego premiera Patrice’a Lumumby. Po drugiej - siły rządowe, które tymczasowo reprezentował pochodzący z Katangi Mojżesz Czombe. Aby przeciwstawić się tzw. powstaniu Simbów, katangijski polityk pospiesznie sprowadził do Afryki kilkuset europejskich najemników. Część z nich - na przykład Francuza Boba Denarda - znał z czasów, kiedy sam próbował odłączyć swą bogatą w minerały i drogocenne metale prowincję od Konga. Innych spotkał po raz pierwszy.
Rafał Gan-Ganowicz zaciągnął się na kongijską wojnę w czerwcu 1965 r. Na miejscu znalazł się zaledwie trzy dni po podpisaniu kontraktu. W afrykańskiej dżungli niemal natychmiast powierzono mu współdowodzenie obroną Stanleyville (dzisiaj - Kisangani), w którym na początku rebelii doszło do wyjątkowo brutalnej rzezi tysięcy czarnoskórych i setek białych mieszkańców.
W kolejnych miesiącach – współpracując z innymi najemnikami z Polski, m.in. Kazimierzem Toporem-Staszakiem i Stanisławem Krasickim - odparł kilka ataków wroga i przeprowadził szereg operacji ofensywnych. W trakcie jednej z nich, jego żołnierze pojmali lokalnego szamana, który okazał się być lekarzem wykształconym na uniwersytecie w Pradze.
''Znacznie później dowiedziałem się, że młody Masutu, bo tak nazywał się naprawdę, rzeczywiście skończył studia jako stypendysta w Czechosłowacji. A że dobrze się zapowiadał albo spisywał — wysłano go do Leningradu i tam przygotowano do roli jaką miał odegrać w Kongo. Było to w latach pięćdziesiątych. Nikt jeszcze nie mówił o niepodległości belgijskiej kolonii. Sowieci na zapas kształcili agenta, który, choć lekarz, nie wahał się wysyłać swych rodaków na pewną śmierć'' - pisał w ''Kondotierach''. O ile wiarygodności tej - jak i wielu innych - historii nie da się zweryfikować, płynął z niej jasny przekaz: konflikt w sercu Afryki był, zdaniem Ganowicza, w dużej mierze sprawką sowieckich wichrzycieli. ''Kongo, ze swymi złożami miedzi, uranu, złota i diamentów, miało stać się czerwonym przyczółkiem do zdobycia Czarnego Lądu'' - analizował polski najemnik. Dla równowagi wypada tu jednak wspomnieć, że wypłacający mu pensję Mojżesz Czombe był od lat pupilem belgijskich koncernów wydobywczych, którym nigdy nie
zależało na dobrobycie Afrykanów. Katangijski lider zezwolił też na egzekucję demokratycznie wybranego Lumumby, co pociągnęło za sobą potężną lawinę tragedii.
Kongijska wojna zakończyła się dla Gan-Ganowicza niemal tak nagle, jak się rozpoczęła. W październiku 1965 r. generał Mobutu Sese Seko, który od dawna był nieoficjalnym władcą państwa, porzucił wszelkie pozory i pozbawił pozycji najpierw premiera Czombego, a miesiąc później prezydenta Josepha Kasavubu. Nowy dyktator nie ukrywał, że chce jak najszybciej pożegnać zatrudnionych przez swego poprzednika kondotierów. ''[Wysłano] mnie na daleką placówkę w Bukawu, nad jeziorem Kiwu, mianując zastępcą dowódcy tamtejszych oddziałów. Była to fikcja. Miałem dać o sobie zapomnieć do zbliżającego się momentu, gdy koniec rocznego kontraktu pozwoli mi na opuszczenie Konga i powrót do Europy'' - wspominał Ganowicz.
Bombardowania na pustyni
Czerwona zaraza zabija. Zabija ciało, gdy nie może zabić ducha. Szliśmy przez spalone wioski. Sowieci stosowali tu już wtedy ludobójcze metody, które po latach obrócili przeciwko Afganom. Ich lotnictwo atakowało bezlitośnie każde skupisko ludzkie w nie podlegającej im części kraju. Skoro mężczyźni na ogół znaleźli się w szeregach powstańczych - w niszczonych rakietami i bombami wioskach ginęły kobiety i dzieci
- Rafał Gan-Ganowicz, “Kondotierzy”
W 1967 roku, po krótkim odpoczynku w Paryżu, Polak był znowu w drodze. Tym razem leciał do Arabii Saudyjskiej. Pustynni szejkowie zaoferowali mu stanowisko wojskowego doradcy partyzanckich oddziałów Muhammada al-Badra - północnojemeńskiego króla, którego pięć lat wcześniej obaliła klika lewicujących oficerów.
Przeprowadziwszy zamach stanu, rewolucjoniści zaprosili do Jemenu kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy z ''zaprzyjaźnionego'' Egiptu. Choć wierne emirowi zastępy zdążyły odbić od tego czasu część kraju, a większość Egipcjan wróciła do domu, stolica i najważniejsze miasta pozostawały w rękach puczystów. Dużą rolę odegrało w tym materialne oraz taktyczne wsparcie ze strony ZSRR - Moskwa przysyłała do Jemenu nie tylko broń, ale i doświadczonych instruktorów oraz pilotów. Dlatego dołączenie do rojalistycznych szeregów miało dla Ganowicza bardziej osobisty charakter. ''W mało znanym kraju, w wojnie, o której mało kto słyszał, po raz pierwszy od wielu lat - znów dane było Polakowi stanąć z bronią w ręku naprzeciw Armii Czerwonej. I los chciał, żebym ja właśnie był tym Polakiem'' - opisywał swoją ekscytację.
W trakcie dwuletniego pobytu w Jemenie Północnym, Ganowicz zajmował się przede wszystkim szkoleniem zahartowanych, ale nieznających się na obsłudze nowoczesnej broni beduinów. Od czasu do czasu brał też udział w otwartych starciach. Podczas najważniejszego z nich pomógł zestrzelić rosyjski myśliwiec pilotowany przez rosyjskiego pułkownika. Znalezione przy nim dokumenty posłużyły później na forum ONZ jako dowód sowieckiego zaangażowania w jemeński konflikt.
Polak kierował także ostrzałem moździerzowym w trakcie oblężenia Sany na początku 1968 r. Choć ofensywa nie przyniosła ostatecznie skutku i była początkiem końca rebelii rojalistów, Ganowicz odniósł w jej trakcie prywatny sukces: ''Pomiar. Radio. Cel: Dom Partii. Cztery pociski na wstrzelenie się i... w celu - melduję. René dowala serię dwunastu pocisków z różnym opóźnieniem zapalnika. Pierwsze rozerwały się na poddaszu, następne na piętrach. Obserwowałem przez silną lornetę jak z budynku wylatywały okna, w kłębach dymu rozbłyskiwały wybuchy. Z okien wyskakiwali partyjniacy i ludzie w mundurach. Sowieckich. Frajda!''.
Radykał
Jemeńska wojna była ostatnią, podczas której Rafał Gan-Ganowicz chwycił za broń. Mimo iż ciągnęło go na front, we Francji czekały na niego inne wyzwania: musiał zająć się córką.
Jego wrogość do komunizmu nigdy nie straciła na sile. W latach 80. został francuskim przedstawicielem ''Solidarności Walczącej'' i korespondentem ''Radia Wolna Europa''. ''Miał poglądy skrajne! W Monachium technicy go przeklinali, bo z uporem pisał: 'lewicowy dziennik Le Monde' - słowo 'lewicowy' trzeba było wycinać. W okresie 'Okrągłego Stołu' popadł w konflikt z naszą monachijską dyrekcją, stanowczo odrzucał myśl o kompromisie z Jaruzelskim i - jak mawiał - z partyjną bandą zdrajców 'przerodzonych' w cwaniaków'' - wspomina na swoim blogu Maciej Morawski, który w owym czasie również był korespondentem RWE. Radykalizm poglądów byłego najemnika sprawił, że pod koniec lat 80. dyrekcja radia usunęła go z anteny.
Do Polski, za namową przyjaciół, Gan-Ganowicz wrócił dopiero w 1997 r. Pięć lat później zmarł na raka płuc. Pochowano go w Lublinie. W 2007 roku Lech Kaczyński odznaczył go Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski.
###Michał Staniul dla Wirtualnej Polski