Prof. Bogdan Góralczyk: Koreański kłopot Chin
Jedynym państwem, które może poradzić sobie z problemem koreańskim i reżimem Kim Dzong Una są Chiny - brzmi powszechna mantra. Tak jednak już nie jest. Owszem, Chiny miały ogromny wpływ na ojca i dziadka obecnego dyktatora, ale nie jego samego.
Trzeci w linii dynastycznej Kim nie tylko, jak dotąd, nie udał się z pielgrzymką do Wielkiego Brata w Pekinie, ale nawet się tam nie wybiera. A na dodatek wymierza mu kolejne, bolesne policzki. Gdy w maju zebrał się w stolicy Chin, tak ważny dla tamtejszych władz, pierwszy szczyt promowanych przez Państwo Środka dwóch Jedwabnych Szlaków, w tym samym czasie Kim pozwolił sobie na kolejną próbę z rakietą balistyczną, odwracając tym samym uwagę świata od chińskiego wydarzenia.
Sytuacja powtórzyła się w początkach września. Gdy Xi Jinping przyjmował w południowym porcie Xiamen, tam gdzie ma zaczynać się morski Jedwabny Szlak, przywódców ugrupowania BRICS, skupiającego najważniejsze wschodzące rynki, )Kim w Korei Północnej doprowadził do wybuchu pierwszego ładunku termonuklearnego, czym oczywiście zajął się świat. A Xi Jinping z prezydentem Władimirem Putinem mógł jedynie wydawać wspólne oświadczenia, co na ten temat myśli.
Koniec bierności
Polityka Chin wobec Korei była, jak dotąd, reaktywna i stabilna: wspieramy reżim w Pjongjangu, bez względu na krytyki jego dotyczące. A to dlatego, że w strategicznym interesie Chin, choć nigdy tego nie deklarują oficjalnie, jest podział Półwyspu Koreańskiego. Bo jaki niby miałyby mieć interes w tym, by bezpośrednio na granicach mieć gracza prężnego, wydajnego gospodarczo i dobrze uzbrojonego, a na dodatek jeszcze być może połączonego sojuszem z Japonią i USA?
Tym samym, dotychczasowa polityka chińska wobec Korei sprowadzała się do trzech "nie": nie dla nuklearyzacji, nie dla wojny i nie dla chaosu, co jeszcze niedawno powtórzyli zarówno ambasador Chin przy ONZ (nie dla chaosu), jak też szef chińskiej dyplomacji, Wang Yi (nie dla wojny - bo "nikt nie będzie w niej wygrany").
Wydaje się jednak, że obecni mandaryni w Pekinie już zrozumieli, że kontynuacja tej trwałej i stałej jak dotąd polityki nie jest już możliwa. A to dlatego, że reżim Kim Dzong Una, w przeciwieństwie do jego poprzedników, najwyraźniej wyrwał się spod chińskiej kurateli. Świadczą o tym nie tylko, wspomniane na wstępie, kolejne policzki wymierzane Chinom, ale także wydarzenia i procesy o znacznie głębszym wymiarze. Obecny reżim Kima pozwolił sobie na złamanie dotychczasowych, żelaznych zasad polityki klanowej ("nie przelewać rodzinnej krwi") i zgładził na lotnisku w Kuala Lumpur przyrodniego brata dyktatora, Kim Dzong Nama, który już od kilku lat przebywał na wygnaniu w Makau-Aomen, pod cichą kuratelą chińskich służb specjalnych. A tam, na banicji, dawał do zrozumienia, że gdyby przypadkowo wrócił do Korei Północnej, to wspierałby w tym kraju model chiński i prorynkowe reformy. Teraz tej opcji już nie ma, podobnie jak żadnej personalnej alternatywy dla obecnego Wodza w Pjongjangu.
Partia weiqi
Zmiana reżimu w przypadku północnokoreańskim to nic innego jak załamanie państwa, polityczna próżnia, a w dalszej kolejności - o czym trzeba pamiętać grając w weiqi, chińską odmianę szachów, bardziej znaną jako japońskie go - postawić na porządku dnia ponowne zjednoczenie obu państw koreańskich, czego władcy Chin, jak już wiemy, wcale nie oczekują i nie potrzebują.
Widząc, co się dzieje, natrafiając na gwałtowne przyspieszenie koreańskich programów oraz wyzwania z jego strony, Pekin zareagował w sposób dla siebie klasyczny. Tam, gdzie napotyka na opór, trudności lub problemy, tam kieruje swego Specjalnego Wysłannika, by na miejscu rozpoznawał sytuację, szukał dialogu i podpowiadał rozwiązania. Bez większych fanfar w sierpniu br. wysłał więc do Pjongjangu 58-letnego, wysokiego rangą dyplomatę Kong Xuanyou, zresztą Koreańczyka z pochodzenia, wywodzącego się z koreańskiej mniejszości w północnej prowincji Heilongjiang. Tyle tylko, że jak dotąd nikt go specjalnie w stolicy Korei Północnej ani nie fetuje, ani nie przyjmuje. Trafia na zaryglowane drzwi, a chętnych do dialogu brak.
Zobacz też: Historia programu nuklearnego komunistycznej Korei Północnej
Pewny siebie i pewny swego Kim Dzong Un na razie żadnych pośredników nie chce, a zamiast rozmów - jak wiemy i widzimy - wzmacnia retorykę, prowadząc do werbalnej wojny z równie nie przebierającym w słowach prezydentem Donaldem Trumpem, co tak jaskrawie ujrzeliśmy przy okazji obrad ostatniej sesji Zgromadzenia Ogólnego ONZ.
Gdyby tylko o ostrą wymianę zdań czy pyskówki chodziło, na dodatek z aktywnym udziałem i zaangażowaniem USA, władze w Pekinie pewnie by się cieszyły, jak to zdarzało się im w przeszłości. Jednak dzisiaj tak nie jest, co w Pekinie widać i czuć.
Poza "podwójne zamrożenie"
Po pierwsze, w krótkim terminie Chiny autentycznie obawiają się, czy sytuacja się nie powtórzy. Na 18 października wyznaczono otwarcie obrad, zbierającego się raz na pięć lat zjazdu Komunistycznej Partii Chin, tym razem już 19, który dla tamtejszej sceny wewnętrznej ma ogromne znaczenie, bo ma wskazać ewentualnych następców Xi Jinpinga i obecnych władców, mających przejąć stery państwa pod koniec 2022 roku. A co będzie, gdy Kim w przeddzień tych obrad lub w ich trakcie znowu dokona eksperymentu z bronią jądrową lub wypuści transkontynentalną rakietę i ponownie odwróci uwagę od Chin w tak ważnym dla nich momencie? Przecież stale grozi, że do nowych wybuchów i dalszych eksperymentów z rakietami dojdzie.
Dlatego też pojawiły się w chińskich kalkulacjach także kwestie i wyzwania o charakterze długoterminowym. Także chińscy eksperci i analitycy są zaskoczeni niezwykle szybkim tempem rozwoju programu nuklearnego i zbrojeniowego reżimu Kima. Podobnie jak Amerykanie uważają oni, że za dwa, trzy lata będzie on już na tyle dojrzały i rozwinięty, że przyjdzie uznać Koreańską Republikę Ludowo-Demokratyczną za państwo nuklearne, co byłoby niczym innym, jak przyznaniem się do własnej strategicznej porażki. Oto wyhodowano sobie, u własnych progów, niby słabego, a jednak groźnego sąsiada z jeszcze groźniejszą bronią, na dodatek nieprzewidywalnego i bez kontroli.
Albowiem obok wspomnianej polityki "trzech nie", Pekin przez lata forsował jeszcze strategię "podwójnego zamrożenia" na Półwyspie Koreańskim, czyli jego denuklearyzacji, a zarazem militaryzacji ze strony Amerykanów czy kogokolwiek innego. Tę mantrę powtórzono we wspólnej deklaracji prezydentów Xi i Putina po szczycie BRICS w Xiamen.
Jednakże te zaklęcia, jak widzimy, nic nie przyniosły, a raczej skutki odwrotne od zamierzonych, więc nikt już za bardzo nawet w Pekinie w nie wierzy. Toteż, co nie jest przypadkiem, Chiny po raz pierwszy autentycznie włączyły się w sankcje ONZ w reżim w Pjongjangu wymierzone, ograniczając mu nieco dopływ ropy, a co boleśniejsze, zakazując operacji z nim chińskim bankom.
Nie spodziewajmy się jednak pełnych sankcji ze strony Chin, gdyż one - mając ciągle ponad 80-procentowy udział w północnokoreańskim handlu - nie tyle mogłyby reżim Kima obalić, co osaczyć go - i ewentualnie spowodować niekontrolowany atak przyciśniętego do ściany reżimu. Na coś takiego Pekin w żadnej mierze nie chce i nie może się zgodzić, mając niezwykle ambitne cele "chińskiego marzenia" do realizacji na scenie wewnętrznej, a Jedwabne Szlaki w geostrategii.
Wspólnie z Trumpem?
Zdaniem chińskich analityków, w najbliższych dniach, do XIX zjazdu KPCh, Chiny będą zajęte sobą i układaniem stołków, toteż z żadną nową inicjatywą wobec Korei nie wystąpią, o ile nie zostałyby do niej zmuszone. Natomiast potem trzeba chyba spodziewać się nowego rozdziału. Prezydent Donald Trump już zapowiedział swoją wizytę w tamtym regionie w listopadzie. Dojdzie do spotkania na szczycie, coraz mocniej zarysowującego się w kontekście ekstrawagancji Kima trójkąta USA - Japonia - Korea Południowa. A potem D. Trump uda się do Chin.
Potwierdza to zarówno wizyta w Pekinie sekretarza stanu Rexa Tillersona w dniach 28 września - 1 października,. jak też, na co należałoby zwrócić specjalnie uwagę, udział w chińskich uroczystościach święta narodowego (1 października to rocznica proklamowania ChRL) japońskiego ministra spraw zagranicznych Taro Kono. Najwyraźniej wielcy wokół Korei zaczynają się na nowo układać.
Być może nie mają innego wyjścia, bowiem północnokoreański program zbrojeniowy wyrwał się spod kontroli wszystkich, a nadzorujący go osobiście i traktujący jako jedyną polisę ubezpieczeniową Kim Dzong Un ma przecież opinię osoby nieprzewidywalnej i nieodpowiedzialnej. Trzeba zwierać szeregi na szerszej palecie, nie tylko w USA czy wewnątrz Chin, które - jak się okazuje - też, ku swemu zaskoczeniu czy wręcz zdumieniu, straciły kontrolę nad tym, co się dzieje.
USA - co stale podkreślają - nie wykluczają i nie zdejmują ze stołu żadnej opcji, więc także rozwiązań militarnych, które Chiny, mając wojnę u swych progów, traktowałyby jako własną katastrofę. Natomiast Japończycy, jedyny naród na globie doświadczony skutkami broni atomowej, mając obecnie północnokoreańskie rakiety i pociski nad swoimi głowami, odrzucili - jak świadczą ostatnie sondaże - rozwiązania wyłącznie pacyfistyczne i gotowi są poprzeć rozwiązania siłowe wymierzone w reżim Kima.
Chińczycy to wszystko widzą i wiedzą, więc mają pełną świadomość, że niejako w samoobronie muszą odejść od poprzednich zaklęć czy mantr i przejść od polityki pasywnej i reaktywnej do twórczej kreatywności. Co wymyślą? Oczywiście nie wiemy, chociaż przynajmniej jeden element w całej tej układance pozostaje trwały: bez aktywnego udziału Chin żadne pokojowe rozwiązanie "łamigłówki Kima" nie jest możliwe.
Prof. Bogdan Góralczyk dla WP Opinii