Pół roku rządu Szydło. Jakub Majmurek: wielkie ambicje, mierne wyniki
Jaką ocenę można postawić rządowi Beaty Szydło? Używając szkolnej skali dałbym ocenę mierną z plusem. Plus za duże ambicje, niestety wykonanie często pozostawia wiele do życzenia. Gdyby nie sprawa TK i łamanie przez Beatę Szydło prawa w tej dziedzinie, być może ta ocena mogłaby być wyższa o jeden stopień - pisze Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski.
Przeczytaj też - Paweł Lisicki: ofensywa Beaty Szydło
Mija pół roku, odkąd Beata Szydło objęła tekę szefowej polskiego rządu. Skłania to do pierwszych ocen sprawującej władzę ekipy. Zachęca do nich także "audyt" rządów Donalda Tuska i Ewy Kopacz, jaki ministrowie przedstawili w zeszłym tygodniu w Sejmie. Jak wygląda bilans tej ekipy?
Ostatnie pół roku rządów należało do najbardziej spolaryzowanych, naznaczonych ostrym politycznym konfliktem w historii III RP, przynajmniej od czasu "wojny na górze" - brutalnego konfliktu między obozem Wałęsy (gdzie prym wiedli wówczas bracia Kaczyńscy), a obozem Mazowieckiego na początku lat dziewięćdziesiątych. Główną osią tej polaryzacji pozostawał spór o politykę rządzącej partii w sprawie Trybunału Konstytucyjnego. W konflikcie tym sam rząd Szydło nigdy nie odgrywał pierwszorzędnej roli. Centrum dowodzenia nie mieściło się nigdy w Alejach Ujazdowskich (siedzibie Kancelarii Prezesa Rady Ministrów), ale w głównej kwaterze PiS na warszawskiej ulicy Nowogrodzkiej. Choć to nie Beata Szydło była tu główną rozgrywającą, to awantura wokół TK kładzie się cieniem także na ocenie jej gabinetu - zwłaszcza, że to na nim i na pani premier osobiście spoczywa konstytucyjna odpowiedzialność za odmowę wydrukowania orzeczenia TK.
Sama sprawa TK radykalnie zaniża ogólną ocenę rządu. Po stronie PiS nie ma tu żadnych racji - odmowa publikacji i uznania wyroku jest po prostu złamaniem prawa. W sprawie Trybunału Platforma Obywatelska też bez wątpienia faulowała. PiS jednak nie tylko gra łamiąc przepisy, ale i usiłuje wyrwać sędziemu gwizdek, a gdy temu mimo wszystko udaje się odgwizdać karnego, krzyczy, że to tylko opinia. Mając to wszystko na uwagę, rząd Beaty Szydło zasługuje jednak także na ocenę pozostałych sfer jego aktywności. Jak tu wypada? I tu nie najlepiej. Z jednej strony mamy wielkie, bardzo ambitne plany - plan Morawieckiego, program 500 plus - które jednak, z powodu niedopracowania szczegółów, już od samych początków trzeszczą w szwach, mimo tego, że zawierają wiele celnych intuicji. Na drugim biegunie znajdują się rażąco niekompetentni ministrowie, którzy w ciągu pół roku zdążyli zrazić do siebie partnerów, z jakimi współpracować powinny ich resorty i roztrwonić polityczny i społeczny kapitał, jaki zgromadzili ich
poprzednicy - tu wymienić należałoby przede wszystkim Witolda Waszczykowskiego i premiera Glińskiego. Między tymi dwoma biegunami mieści się bardzo agresywna polityka kadrowa, nastawiona na wymianę starych elit i aparatu i zastąpienia go nowym - zawdzięczającym wszystko rządzącej partii.
Kłopoty z kadrami
Wymianie kadr poświęcone było wiele działań legislacyjnych Sejmu w pierwszym półroczu rządów PiS - ustawa o służbie cywilnej, "mała ustawa medialna" Szeroki zaciąg funkcjonariuszy i sympatyków partii obsadza urzędy, spółki skarbu państwa, łącznie z TVP i Polskim Radiem. Można oczywiście wzruszyć ramionami i stwierdzić, że zawsze tak było. Tym niemniej w przypadku PiS oburza skala i ostentacja tego zjawiska, wcześniej jednak niespotykana. W dodatku jakość kadr z nowego zaciągu często jest wątpliwa: od niedoświadczonych absolwentów Wyższej Szkoły Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu rzuconych na odcinek wydawania "Wiadomości", przez szefa Klubu Gazety Polskiej w Łomiankach w zarządzie Bumaru (największej polskiej firmy zbrojeniowej), po Adama Hofmana, jako głównego kadrowego PiS w spółkach skarbu państwa i czołowego pośrednika między władzą i biznesem.
Problem z ofensywą kadrową rządu i rządzącej partii tkwi jednak głębiej. Jest ona bowiem symptomem filozofii władzy realizowanej przez rząd, choć skupionej przede wszystkim na Nowogrodzkiej. Filozofia ta postrzega władzę jako bezpośrednią kontrolę sprawowaną za pomocą wydawanych wprost poleceń, realizowanych przez ślepo lojalnych (z wdzięczności, ideowego przekonaniu, lub strachu) wykonawców. Tak ułożone są relacje między Nowogrodzką, a rządem, tak mają w zamyśle PiS wyglądać między rządem a służbą cywilną, służbami, prokuraturą, sądami, czy w dużej mierze także z aktorami społecznymi.
Władza jednak zupełnie tak nie działa w XXI wieku, jeśli kiedykolwiek działała w ten sposób. Filozofia rządzenia PiS ignoruje sieciową naturę ponowoczesnej władzy. W jej ramach efektywna polityka często polega raczej na określaniu warunków brzegowych czy negocjowaniu koalicji różnych autonomicznych aktorów, nie na bezpośrednim wydawaniu i egzekwowaniu poleceń. Tymczasem wiele działań rządu Szydło usiłuje konstruować podobny model. Zgodnie ze stojącą za nim filozofią podporządkowano prokuraturę ministrowi sprawiedliwości, zapowiadane jest także utworzenie nowego ministerstwa bezpieczeństwa narodowego, skupiającego wszystkie podległe rządowi służby. Sam pomysł kontroli nad prokuraturą przez odpowiedzialnego przed parlamentem ministra nie jest koniecznie zły, zasługuje na nieuprzedzoną dyskusją. W wykonaniu rządu Szydło, jako część centralistyczno-nakazowej filozofii władzy, budzi jednak spore wątpliwości.
Tak samo niepokój budzić musi nowa ustawa terrorystyczna, znacząco wzmacniające kompetencje służb i sferę ich działania poza sądową, czy społeczną kontrolą. O ile w przypadku innego gabinetu można by dać się przekonać, że chodzi o techniczne rozwiązania, mające na celu usprawnienie pracy służb w niebezpiecznych czasach, to w przypadku obecnej ciężko przyjąć to do wiadomości. Zwłaszcza w sytuacji, gdy na czele superresortu ma stanąć Mariusz Kamiński, osoba skazana przez sąd za nadużywanie władzy w poprzednich rządach PiS. Wyrok co prawda nigdy się nie uprawomocnił, ale nie dlatego, by sąd wyższej instancji uniewinnił polityka - ułaskawił go prezydent Duda, dawny kolega z partii.
Zwrot społeczny?
PiS szedł po władzę z obietnicami korekty kursu poprzedniego rządu w bardziej prosocjalną stronę. Na ile się to udało? Przyznać trzeba, iż widać pewne starania w tym zakresie. W zeszłym tygodniu Sejm przegłosował przygotowaną przez ministerstwo rodziny i pracy nowelizację kodeksu pracy, cywilizującą trochę stosunki pracy w Polsce, między innymi przez obowiązek sporządzenia pisemnej umowy o pracę przed jej podjęciem przez pracownika. To krok w dobrym kierunku, ale jak na pół roku nie bardzo daleki. Cieszą zapowiedzi wprowadzenia minimalnej stawki godzinowej, ale oceniać je będziemy mogli wtedy, gdy staną się one faktycznie prawem. Ciągle nie ruszyła sprawa wykonania wyroku TK z czerwca zeszłego roku, nakazująca przygotowanie przepisów umożliwiających zrzeszanie się w związki zawodowe osobom wykonującym pracę w oparciu o umowy cywilno-prawne.
Z pewnością, jako swój największy sukces w polityce społecznej rząd przedstawiał będzie program 500 plus. Jest to jedyna obietnica z okresu kampanii wyborczej, którą jak dotąd udało się zrealizować w pełni. Programowi 500 plus z pewnością nie można odmówić ambicji. Jest to - jakby nie patrzeć - największy jak dotąd transfer socjalny po 1989 roku, zmieniający sytuację wielu polskich rodzin. Koszt programu szacuje się tylko w tym roku na około 16,1 miliardów złotych, 20,1 miliarda w kolejnym. To znaczące sumy w proporcji do dochodu narodowego brutto, warto pytać więc, czy 500 plus to sensowna inwestycja.
Odpowiedzi na to pytanie nie są zgodne. Z jednej strony mamy prognozy Banku Światowego i Narodowego Banku Polski, wskazujące, iż program 500 plus wytworzy impuls popytowy, którzy przyczyni się wymiernie do wzrostu PKB. Według szacunków Komisji Europejskiej program ten znacząco może pomóc ograniczyć ubóstwo wśród rodzin wielodzietnych, o około 4-6 punktów procentowych ubóstwo bezwzględne i około 4 punkty procentowe względne. Gdyby to się faktycznie powiodło, byłoby to sporym osiągnięciem rządu Szydło.
Z drugiej strony, nie da się nie zauważyć, że program jest dziurawy. Para wychowująca jedno dziecko, w której każdy z dorosłych zarabia pensję minimalną przekracza już bardzo niski próg dochodowy 800 złotych na osobę w rodzinie, uprawniający do pomocy na pierwsze dziecko. W tym samym czasie, zarabiający miliony prezes banku, który ma sześcioro dzieci, dostanie za nich prawie taką kwotę, jaką wynoszą całe dochody takiej rodziny. Można się też zastanawiać, czy z punktu widzenia osób wychowujących dzieci, czy zastanawiających się nad ich posiadaniem, najważniejsze są bezpośrednie transfery pieniężne, czy np. dostęp tanich, dających pewność długoterminowego najmu mieszkań. Za kwoty przeznaczone na 500 plus można by ich sporo wybudować.
Nie ulega wątpliwości, że jakaś forma zasiłku rodzinnego jest dobrym i szeroko stosowanym na świecie narzędziem polityki społecznej. W rządzie Beaty Szydło nie jest on jednak częścią jakiegoś szerszego jej planu. Wydaje się raczej doraźnym łataniem społecznego problemu, niż częścią długoterminowego rozwiązania.
Diabły w szczegółach
Widać to także w tym, jak bardzo polityka społeczna i ekonomiczna tego rządu są ze sobą nieskoordynowane, czy wręcz idą osobnymi torami. Ministerstwo finansów kierowane przez Pawła Szałamachę ciągle nie przedstawiło wiarygodnych wyliczeń, w jaki sposób zamierza sfinansować w najbliższych latach 500 plus, tak, by nie zwiększać deficytu i długu publicznego.
Najrozsądniejszym pomysłem byłoby po prostu przekształcenie systemu podatkowego na bardziej progresywny, zmuszający lepiej sytuowanych do większego dokładania się do utrzymania państwa. Przed podnoszeniem podatków najbogatszym zawsze panował w PiS opór. W okresie 2005-2007 partia ta nie tylko - wbrew hasłom o "Polsce solidarnej" - nie zwiększyła obciążeń dla tej grupy, ale zniosła podatek spadkowy. Na politycznej giełdzie krążą plotki, że ministerstwo finansów przygotowuje projekt całościowej reformy opodatkowania, przesuwający go w bardziej progresywną stronę. Jeśli tak jest, warto kibicować takiej zmianie. Ale na podstawie plotek trudno oceniać pół roku pracy ministra Szałamachy - a jak dotąd wsławił się on do tej pory głównie falstartem projektu podatku od sklepów wielkopowierzchniowych.
Kwestie społeczne pozostają także nieobecne w planie Morawieckiego. To drugi obok 500 plus wielki, ambitny projekt tego gabinetu. Na razie nie wyszedł jednak poza przedstawiającą ciekawe diagnozy prezentację. Morawiecki i część elit PiS słusznie dostrzega "pułapkę średniego rozwoju", barierę o którą rozbija się rozwój każdego państwa wychodzącego z biedy, tracącego rezerwy płynące przewag konkurencyjnych opartych o niskie koszty pracy. Zważając, że w 2019 roku kończą się także rezerwy pochodzące ze środków unijnych, stworzenie nowego koła zamachowego dla polskiej gospodarki pozostaje kluczowym wyzwaniem.
Dobrze, że Mateusz Morawiecki dostrzega ten problem. Z uwagą i bez wstępnej wrogości warto czekać na konkretną politykę w tej sprawie. Już jednak widać w myśleniu wicepremiera pewne budzące wątpliwości wątki. Pierwszy to wspomniane ignorowanie społecznego otoczenia gospodarki. Morawiecki ma podobny pomysł na modernizację polskiej gospodarki, co generał Park Chung-hee w Korei Płd. lat 60. - duży poziom prywatnych oszczędności i inwestycji, niskie płace, aktywna pomoc państwa dla budowy przedsiębiorstw zdolnych produkować produkty o wysokiej wartości dodanej. Problem w tym, że dziś takie myślenie o rozwoju jest anachroniczne. W Korei ten projekt mógł się powieść także dzięki temu, że była wtedy wojskową dyktaturą. W Polsce projekt rozwoju musi uwzględniać czynniki społeczne, związki zawodowe, czy egalitarne rozwiązania jako koło zamachowe rozwoju. Premier Morawiecki nie wydaje się tego na razie jak dotąd zauważać.
W dodatku, deklarował on swoje poparcie dla TTIP - umowy o transatlantyckim partnerstwie, tworzącym wielką sferę wolnego handlu między UE, a Stanami Zjednoczonymi. Problem z tą umową jest jednak taki, że po pierwsze odbiera ona państwom narodowym wiele narzędzi prowadzenia polityki gospodarczej, po drugie zaś wystawia europejskie i polskie firmy na konkurencję z amerykańskimi, którą bardzo trudno będzie im przetrwać w średnim i dłuższym okresie czasu. Cele planu Morawieckiego i realia TTIP w dużej mierze pozostają ze sobą sprzeczne – i warto pytać ministra, jak chce poradzić sobie z tą sprzecznością. Jak stracić przyjaciół i zrazić do siebie ludzi.
Polityka gospodarcza i społeczna PiS, nawet jeśli w wielu kwestiach niespójna, nie zasługuje na jednoznacznie negatywną ocenę. Zasługują na nią resorty prowadzone przez premiera Glińskiego i ministra Waszczykowskiego.
Minister Gliński ma jasny program wymiany kulturalnych elit na bliskie PiS. Jak widać było w jego przemówieniu w trakcie audytu, ideałem jest dla niego kultura centralnie sterowana z ministerstwa, realizująca jego wytyczne. Wielokrotnie ze strony polityków rządzącej partii słyszeliśmy formułę „finansowanie kultury tak, ale nie takiej, która szkodzi polskiej wspólnocie”. Jako szkodzenie można tu zakwalifikować np. pokazywanie obrazów stosunków polsko-żydowskich (wywołująca wielkie opory w kręgach zbliżonych do PiS „Ida”), wypowiedzi krytyczne wobec religii rzymskokatolickiej, czy zbyt śmiałe przedstawianie kwestii seksualnych.
PiS nie chce oczywiście wprowadzenia politycznej cenzury na wszystkie te tematy, tym niemniej widać już teraz, iż będzie dążył do odcięcia od publicznych środków wszystkich odległych od jego wizji kultury instytucji i środowisk. Widać to było np. w tegorocznych dotacjach Instytutu Książki dla czasopism, czy próbie cenzury przez premiera Glińskiego spektaklu Eweliny Marciniak „Śmierć i dziewczyna” w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Mianowani przez premiera Glińskiego eksperci nie przyznali także żadnych środków Muzeom Sztuki Nowoczesnej na rozwój kolekcji. Kierowane przez Glińskiego ministerstwo kultury odcina się od artystycznej nowoczesności, zamiast niej wybiera zmitologizowaną wizję polityki historycznej, której najlepszym symbolem może być rekonstrukcja ślubu Pileckich, jaką swoją obecnością zaszczycił premier.
Taka polityka prowadzić będzie do instytucjonalnego wandalizmu, przekładającego się negatywnie na ocenę Polski w świecie. Pokazała to sprawa Muzeum Drugiej Wojny Światowej w Gdańsku, która wywołała protest międzynarodowego środowiska historycznego, w tym historyków od dawna znanych jako wielcy przyjaciele Polski.
Polska w ciągu ostatniego pół roku wystawiła na próbę wiele przyjaźni. Trudno o przypadek takiego pogorszenie wizerunku kraju – w prasie międzynarodowej, think tankach, opinii publicznej, kręgach rządowych - z jakim mieliśmy do czynienia w ciągu sześciu miesięcy od października 2015. Winę ponosi za to cały obóz rządzący: prezes Kaczyński, premier Szydło, prezydent Duda. Kluczowa wydaje się tu być sprawa sądu konstytucyjnego. Ale swoje zasługi ma tu też szef MSZ Witold Waszczykowski, kroczący od jednej gafy do drugiej z wdziękiem Franka Drebina z "Nagiej broni". Można z całą pewnością powiedzieć, że to najmniej utalentowany szef tego resortu po roku 1989. W Budapeszcie, w który wpatrzony jest premier Kaczyński, szefem MSZ jest młody, wyważony, świetnie czujący się na europejskich salonach Péter Szijjártó. Gdy Orbán zaognia relacje z Europą, lub którymś z partnerów, do gry wkracza Szijjártó, który łagodzi sytuację, niuansuje, negocjuje. Rządom Szydło bardzo by się ktoś taki przydał. Waszczykowski z pewnością
się do tego nie nadaje. Choć sama zmiana szefa MSZ nie naprawi dziś wizerunku Polski, to obecny szef tego resortu powinien być pierwszym do rządowej rekonstrukcji.
Kończący się eksperyment?
Jaką więc całościową ocenę można postawić rządowi Beaty Szydło? Używając szkolnej skali dałbym ocenę mierną z plusem. Plus za duże ambicje, niestety wykonanie często pozostawia wiele do życzenia. Gdyby nie sprawa TK i łamanie przez Beatę Szydło prawa w tej dziedzinie, być może ta ocena mogłaby być wyższa o jeden stopień.
Na koniec tej oceny, chciałbym zwrócić państwa uwagę na jeszcze jeden paradoks. Rząd Szydło jest pierwszym, który ma samodzielną większość w parlamencie, a przy tym jego szefowa jest politycznie słabsza od chyba wszystkich premierów po roku ’89. Rząd ma nad sobą decyzyjny ośrodek umieszczony na ulicy Nowogrodzkiej. Poszczególni ministrowie w rządzie – Ziobro, Kamiński, Macierewicz, być może od niedawna także Morawiecki – są bliżej tego ośrodka, niż sama Szydło, przez co jej realne możliwości kontrolowania ich pracy są raczej teoretyczne. Podobne ambicje, stworzenia silnych, słabo zależnych od pani premier ośrodków w rządzie wykazują wicepremierzy Gowin i Gliński.
Jarosław Kaczyński powtarza, że rząd Szydło jest eksperymentem. Czy jego czas dobiega końca? Ostatnia polityczna plotka mówi, że pani premier ma być wymieniona na jesieni i wysłana jak ambasadorka do Watykanu. Być może drugiego półrocza rządu Szydło nie będzie. Czy byłaby to dobra zmiana? Trudno powiedzieć, kto by miał wtedy objąć ster rządów. Z pewnością jednak zdrowiej dla polskiej demokracji byłoby, gdyby była to osoba bardziej faktycznie decyzyjna. Wątpliwe jest też jednak, by teraz za ster ten zdecydował się chwycić sam prezes Kaczyński. Raczej czeka nas kolejny „eksperymentalny premier”, realizujący politykę dyktowaną z Nowogrodzkiej.
Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski