Paweł Lisicki: Premier wierzy w mądrość prezesa
Już dawno tyle nie działo się jednocześnie w polskiej polityce. W tym samym niemal czasie, kiedy w Sejmie trwała debata nad wotum nieufności wobec rządu, zgłoszonym przez Platformę Obywatelską, w Pałacu Prezydenckim odbywało się spotkanie prezydenta, premier i prezesa PiS.
Jeszcze zanim na nie dotarła, Beata Szydło ostro odpowiedziała opozycji w Sejmie. "Biało-czerwona drużyna to są przede wszystkim nasi wyborcy. (…) Dość awantur, dość tego szkodzenia. Dokąd chcecie doprowadzić? Polska jest szkalowana przez wasze działania" – mówiła premier. I dodawała: "Za co chcecie mnie odwołać? Za to, że Polacy godnie żyją? To wam przeszkadza?". Czy to wystąpienie jest pożegnaniem z urzędem? Z tych słów nie sposób niczego jednoznacznie wywnioskować. Podobnie niejasny był wczorajszy przekaz dla mediów ojca Tadeusza Rydzyka.
Na wywiad wielu komentatorów czekało w ogromnym napięciu. Można się było spodziewać, że w wywiadzie dla telewizji "Trwam" i w późniejszych "Rozmowach niedokończonych" Beata Szydło w jakiś sposób przetnie spekulacje co do swej przyszłości. Ci, którzy na to czekali musieli jednak być rozczarowani. Żadna ważna deklaracja nie padła. Choć w niektórych wypowiedziach premier pojawiła się nutka zniecierpliwienia, ba, może rozgoryczenia, to najważniejszy przekaz był jasny: Polska jest na dobrej drodze, zmiany postępują we właściwym kierunku, a nad wszystkim czuwa mądre oko prezesa Jarosława Kaczyńskiego.
Jednym słowem Beata Szydło zachowała się dokładnie tak, jak mógł po niej oczekiwać prezes PiS: pokazała lojalność i w pełni podporządkowała się jego planom politycznym. Postawę tę najlepiej wyrażają jej własne słowa: "Myślę, że ten okres [rekonstrukcji] był zbyt długi i chciałabym, by się zakończył. Wierzę w mądrość Jarosława Kaczyńskiego".
Kliknij, aby zobaczyć: Płomienne wystąpienie Beaty Szydło w Sejmie
Fałszywe współczucie
Trzeba powiedzieć, że, niezależnie od skutków rekonstrukcji, sama już postawa premier Beaty Szydło jest na polskiej scenie politycznej czymś niebywałym. Dlatego tak zabawnie brzmiały wypowiedzi Kazimierza Marcinkiewicza, premiera rządu PiS w latach 2005-2006, który to próbował okazać Beacie Szydło współczucie. "Ja nie lubię tego, co Beata Szydło robi w rządzie, uważam ją za szkodnika, ale jednak szkoda mi jej jako człowieka, że jest w tak beznadziejny sposób traktowana. (…)" I dodawał: "Ja nie przeżywałem takich upokorzeń, jakie są fundowane Beacie Szydło". Nie zauważył przy tym podstawowej różnicy między sobą a premier Szydło. W przeciwieństwie do niej Marcinkiewicz uwierzył w swoje możliwości, dał się zwieść ambicji i chciał stworzyć wokół siebie własny obóz polityczny. Wszystko to oparte było na fałszywych rachubach. Jego obecna rola polityczna sprowadza się do tego, że od czasu do czasu przypominają sobie o nim liberalne media, pozwalając mu straszyć Kaczyńskim.
Beata Szydło w takiej roli nie wystąpi. W szczerość uczuć Marcinkiewicza można powątpiewać, jednak jedną rzecz pokazał słusznie: prowadząc w taki a nie inny sposób rekonstrukcję rządu prezes PiS wzbudził wobec premier Szydło falę współczucia. Czy nie docenił nastrojów społecznych?
Dwa powody rekonstrukcji
Rzeczywiście, w całej sprawie mnie najbardziej zaskakuje osobliwy sposób przeprowadzenia zmian. Zwykle podaje się dwa główne powody, dla których były one konieczne. Pierwszy jest oczywisty: premier Szydło w coraz mniejszym stopniu potrafiła panować nad konfliktami między poszczególnymi ministrami. Ci, widząc, że prawdziwy ośrodek władzy znajduje się ponad nią i korzystając czy to z dawnej znajomości, czy też znajdując inne kanały dotarcia, regularnie mogli kwestionować decyzje premier, odwołując się do "naczelnika".
Tym samym mimo formalnie kluczowej pozycji szefowa gabinetu miała coraz mniej do powiedzenia. Jednak jest i druga strona medalu. Ten niebezpieczny dla każdego zarządzania proces dekompozycji nie miałby miejsca, gdyby nie tolerował go, a następnie nie wykorzystywał sam prezes Kaczyński. Gdyby od początku stanowczo uciął próby obchodzenia premier Szydło, jej autorytet nie uległby tak znaczącemu podkopaniu. Dlatego trudno uważać, żeby ten powód był rozstrzygający. Chyba że Jarosław Kaczyński sam chciałby przejąć funkcję premiera. Każde inne rozwiązanie personalne musi pociągać za sobą podział władzy.
Niepokój prezesa
Bardziej istotny zatem zdaje się powód drugi: realny niepokój prezesa PiS o relacje Polski z Unią Europejską. Być może faktycznie Polsce grożą sankcje? Albo nawet jeśli nie sankcje, to być może efektem nieustannej presji Brukseli może być pogorszenie pozycji gospodarki, zmniejszenie choćby w nieodległej przyszłości funduszy unijnych? Z różnych powodów tego problemu Beata Szydło rozwiązać nie mogła. To faktycznie tłumaczyłoby kandydaturę Mateusza Morawieckiego. W czasie dwóch lat pokazał, że dobrze porozumiewa się z przedstawicielami światowej finansjery, umie budować sobie pozycję i autorytet wśród finansistów, biznesmenów, polityków.
Z tego punktu widzenia uczynienie z niego premiera byłoby działaniem racjonalnym: wzmacniałoby wizerunek Polski jako państwa nowoczesnego, nastawionego na budowę silnej gospodarki i rozwój. Z pewnością Mateusz Morawiecki, tak chętnie używający technokratycznego i bezosobowego języka, co może nieco razić lub budzić uśmiech lekceważenia bardziej wrażliwych odbiorców, doskonale pasuje do współczesnych, zachodnich norm. Innowacja, rozwój, przyszłość, nowoczesność, dynamika, otwartość, biznes, gospodarka – to z tym właśnie kojarzy się Mateusz Morawiecki. W tym sensie reprezentowanej przez premiera Morawieckiego Polsce zacznie trudniej byłoby przypisywać nacjonalizm, ksenofobię, zaściankowość i niedorozwój – cechy wyjątkowo niebezpieczne dla wizerunku każdego państwa.
Nieładne zachowanie. Styl się liczy
Jeśli to rozumowanie jest poprawne to i tak pozostaje pytanie dlaczego wszystko musiało odbywać się w taki, eufemistycznie mówiąc, nieprofesjonalny sposób? Dlaczego zamiast nie ogłosić od razu zmiany i nie zrobić z niej święta – premier Szydło radośnie przekazuje pałeczkę premierowi Morawieckiemu lub premierowi Kaczyńskiemu, a sama zostaje uhonorowana odpowiednią funkcją - PiS przez miesiące ciągnęło opowieść o rekonstrukcji, stwarzając wrażenie, jakby chodziło o wewnętrzne walki, chaotyczne zmagania, niezaspokojone ambicje?
W rezultacie dla dużej części najbardziej oddanego elektoratu ewentualne odsunięcie Beaty Szydło będzie traktowane jako niezasłużona kara. "Co ona biedaczka musi przechodzić. I czym sobie na to zasłużyła?" – taka jest, mniemam, reakcja ulicy. To zaś może odbić się w znaczący sposób na notowaniach sondażowych dla partii, co będzie już widoczne w najbliższych wyborach samorządowych. Naprawdę trudno zrozumieć dlaczego PiS postanowił przeprowadzić tę operację, gdyby do niej doszło, w takim stylu.
Paweł Lisicki dla WP Opinie