Paweł Lisicki o liście otwartym byłych prezydentów: Ci panowie nie mają wstydu
Jedyne, co nie jest po prostu elementem tragifarsy, to możliwy odbiór owego listu za granicą. Tylko ktoś, kto nie zna Polski i kto nic nie wie o tym, jak wyglądały prezydentury Wałęsy, Kwaśniewskiego czy nawet Komorowskiego, może brać ich apel na poważnie. Co wcale nie oznacza, niestety, że takich ludzi nie ma i że tym samym ów list Polsce szkód nie przyniesie - pisze Paweł Lisicki dla WP.
Ci panowie wstydu nie mają. Najpierw na pomysł pisania listów otwartych wpadły panie. Kilka tygodni temu posłanki .Nowoczesnej zwróciły się w ten sposób do Pierwszej Damy, Agaty Dudy i poprosiły o zorganizowanie spotkania na temat zmian ustawy o ochronie życia poczętego. Jako że list pozostał bez odpowiedzi, do pani prezydentowej został wysłany następny, tym razem podpisany przez byłe pierwsze damy. Ten też nic nie dał, więc do pisania listów zabrali się panowie. W ten sposób trzy byłe głowy państwa i kilku innych byłych polityków (a może przyszłych?) postanowiło ogłosić, że polskie państwo pod rządami PiS zmierza do autorytaryzmu i izolacji na świecie, że nie szanuje się w nim demokracji i ogólnie dzieje się źle. Wspólny produkt Lecha Wałęsy, Aleksandra Kwaśniewskiego i Bronisława Komorowskiego, tudzież kilku pozostałych zatroskanych autorów zasługuje na szczególną uwagę. Pierwszym bowiem i podstawowym wnioskiem jaki wynika z uważnej lektury listu jest to, że podpisani pod nim panowie najwyraźniej
demokracji nie rozumieją i przykro to powiedzieć, utożsamiają ów system z własną wygodą i przywilejami.
"Niewielka większość"
W ogóle pomysł pisania tego rodzaju listów otwartych wydaje mi się osobliwy. Przypomina on trochę używanie starych i zużytych rekwizytów teatralnych w nowoczesnej sztuce, które przez swą nieprzystawalność i obcość mają wywołać zainteresowanie znudzonej już nieco widowni. Listy otwarte powstawały wówczas, kiedy znaczący przedstawiciele opinii publicznej nie mieli innego sposobu komunikacji ze społeczeństwem, kiedy nie mająca mandatu demokratycznego władza lekceważyła i ignorowała ich opinie. W czasach PRL był to dramatyczny wyraz sprzeciwu, niezgody na panujący ustrój; jego sygnatariusze musieli się spodziewać szykan, a nawet represji. Im dłuższa była liczba podpisanych, tym większe było ich bezpieczeństwo i tym mocniej brzmiał ich głos. Tyle, że dzisiaj nikt nikomu ust nie zamyka, a z pewnością już nikt nie powstrzymuje i nie ogranicza swobody krytyki jaką cieszą się byli prezydenci. Mogą mówić, potępiać, oskarżać i nie zgadzać się do woli. Czasem wręcz można mieć wrażenie, że niektórzy z sygnatariuszy w
ogóle nie opuszczają studia telewizyjnego, a jeśli już im się to zdarza to tylko po to, żeby na chwilę pojawić się w radiu albo w innym medium. Mówią co chcą i do kogo chcą, a ich głównym problemem zdaje się być raczej wątła treść niż ograniczenie wolności przekazu.
Od samej idei listu bardziej jeszcze groteskowa była jego zawartość. Proszę bardzo, oto kilka najbardziej smakowitych cytatów (w internecie pisze się o nich "mocne"). "Parlament pracuje pod dyktando niewielkiej większości lekceważąc argumenty i interesy mniejszości" - piszą autorzy. Cóż, pierwsze pytanie jakie musi się w związku z tym nasunąć jest dość proste: co to znaczy "niewielka większość" i jaka większość jest zdaniem prezydentów potrzebna, żeby parlament mógł pracować? Czy panowie prezydenci i inne tuzy życia politycznego mogłyby wskazać jakiś parlament, w którym nie pracuje się pod dyktando większości, ale mniejszości? Jeszcze bardziej zabawne jest twierdzenie, że owa większość lekceważy "interesy mniejszości". A, tu was boli, pomyślałem sobie czytając te słowa, których największa zaletą była szczerość. Owszem, gdyby większość lekceważyła wspólne wszystkim, także mniejszości, prawa i wartości - swobodę słowa, zrzeszania się, działania - byli prezydenci mogliby się niepokoić. Ale to, że wybrana
większość realizuje interesy swojego elektoratu, a nie mniejszości, jest właśnie zasadą demokratyczną. Do licha ciężkiego, to, że takie rzeczy trzeba tłumaczyć i wyjaśniać ludziom, którzy sprawowali w Polsce władzę pokazuje, jak bardzo niedemokratyczny system panował w III Rzeczpospolitej.
Inne fragmenty listu też mogą budzić rozbawienie. Otóż czytam, że "pojawiają się projekty drakońskich ustaw, takich jak bezwzględny zakaz przerywania ciąży". Pojawiają się i co z tego? Pomijam taki drobiazg jak to, że jeszcze żaden projekt ustawy do Sejmu nie wpłynął, więc przedstawianie tej sprawy jako dowodu na autorytaryzm PiS zdaje się być cokolwiek niedorzeczne. Jednak pytanie brzmi inaczej: czy panowie prezydenci zamierzają odmówić obrońcom życia prawa do walki o zmianę i zaostrzenie obecnej ustawy? Chcą im zakazać zbierania podpisów? Na mocy jakiego prawa? To byłby dopiero autorytaryzm i zamordyzm! Ale tylko tak mogliby doprowadzić do tego, żeby projekty zmian "nie pojawiały się".
Podobnie niedorzecznie brzmi zarzut, że "rządzący wybrali konfrontację ze wspólnotą euroatlantycką". Jakie są na to dowody? Czyżby Polska chciała opuścić NATO? Tak, nie chcę już dalej pastwić się nad tym listem. Swoista to mieszanina zarzutów wyssanych z palca, tromtadracji i napuszonego gadulstwa.
List skompromitowanych
Ciekawsze jest jednak co innego: najwyraźniej sygnatariusze, na czele z byłymi prezydentami, uznają siebie za depozytariuszy i obrońców prawdziwej demokracji. Doprawdy, koń by się uśmiał. Pamiętają państwo urzędowanie Lecha Wałęsy? Człowiek, który wykorzystywał służby specjalne do niszczenia niewygodnych dokumentów, a zapewne do walki z przeciwnikami politycznymi, który rozszerzał i naginał reguły prawa (słynna falandyzacja chyba coś znaczyła), teraz potępia łamanie zasad?
A przypominają sobie państwo Polskę za Aleksandra Kwaśniewskiego, kiedy to za fasadą górnolotnych banałów kwitły interesy służb specjalnych i innych nieformalnych grup? Gdyby nie afera Rywina, kiedy to doszło do walki o władzę i pieniądze kilku środowisk oligarchii pookragłostołowej, nigdy nie poznalibyśmy skali i wielkości zepsucia ówczesnej prezydentury. I ci panowie mają teraz czelność pouczać innych, przestrzegać, palcem grozić, Europę na pomoc wzywać? Toż ci to dopiero obrońcy demokracji się Polsce trafili! Naprawdę, wstydu oni nie mają.
Jedyne, co nie jest po prostu elementem tragifarsy, to możliwy odbiór owego listu za granicą. Tylko ktoś, kto nie zna Polski i kto nic nie wie o tym, jak wyglądały prezydentury Wałęsy, Kwaśniewskiego czy nawet Komorowskiego, może brać ich apel na poważnie. Co wcale nie oznacza, niestety, że takich ludzi nie ma i że tym samym ów list Polsce szkód nie przyniesie.
Paweł Lisicki dla Wirtualnej Polski