Paweł Lisicki: Kto czyha na głowę prezesa IPN?
Coraz więcej polityków PiS przyznaje, że się pomylili i wskazuje na to, że nowelizacja ustawy o IPN będzie zmieniona. Trzeba znaleźć jednak kozła ofiarnego. Czyżby pierwszą ofiarą nieudanej nowelizacji miał być obecny prezes Instytutu, Jarosław Szarek?
Tak przynajmniej wynika z doniesień medialnych. Zdaniem dziennikarzy Onetu głowy prezesa IPN domagać się mają pospołu minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro i premier Mateusz Morawiecki. Jak zwykle w przypadku tego rodzaju doniesień, kiedy to można się opierać jedynie na anonimowych źródłach, trudno ostatecznie przesądzić czy faktycznie część polityków PiS chce usunąć Szarka czy też informacje na ten temat są formą nacisku, presji, może pogrożenia palcem. Cała sprawa jest tajemnicza. Tym bardziej, że konkretne zarzuty, jakie mają (miały?) pojawić się wobec szefa IPN, brzmią dość dziwnie.
Według dziennikarzy głównym powodem dla którego miano by odwołać prezesa byłaby nowelizacja ustawy o IPN, od której Szarek odcina się jak tylko może. Więcej: w udzielonym przed tygodniami wywiadzie dla "Gościa Niedzielnego” powiedział, że IPN nie miał wpływu na treść zmian w prawie. Faktycznie, prezes IPN nie pozostawiał złudzeń co do efektów ustawy. „W grudniu 2017 r. odbyła się w Instytucie duża międzynarodowa konferencja "Narody okupowanej Europy wobec Zagłady Żydów".
Przyjechali na nią uczeni z wielu krajów. Później, w ramach protestu przeciwko nowelizacji, wielu z nich odmówiła przysłania swoich referatów do publikacji. Konsekwencją nowelizacji ustawy o IPN było sparaliżowanie międzynarodowych relacji Instytutu z naukowcami zajmującymi się problematyką Holokaustu na świece”. Dodał też, że konsultacje w sprawie ustawy odbywały się z jego poprzednikiem, a z nim na ten temat nie rozmawiano. Konkluzja: "Instytut nie miał wpływu na ostateczny kształt przyjętych rozwiązań prawnych. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że Instytut stał się pierwszą ofiarą tej nowelizacji”. Cóż, trudno oprzeć się wrażeniu, że akurat te słowa wyjątkowo trafnie i prawdziwie opisują rzeczywistość.
Poszukiwany kozioł ofiarny
Czytając obecnie o planach odwołania Szarka przypomina mi się stare przysłowie: "Kowal zawinił, a cygana powiesili”. Pomysł, żeby za własne błędy i nieudolność karać innych nie jest wprawdzie niczym nowym. Podobnie nie jest niczym nowym poszukiwanie kozłów ofiarnych po to, żeby zakryć własną nieudolność. Hipokryzja i zdolność przerzucania własnych win na innych jest stałym elementem uprawiania polityki. Jednak wszystko powinno mieć swoje granice. A w tym przypadku sprawa jest całkowicie jasna.
Zobacz także: Patryk Jaki reaguje na swoje selfie z Izabelą Pek
To nie IPN parł do zmian w prawie. To nie IPN odpowiada za absurdalny kształt przyjętych w ustawie przepisów. To nie IPN sprawił, że mimo już widocznych słabości i narastających protestów z zagranicy Senat przyjął ustawę w ekspresowym tempie niemal bez dyskusji, a prezydent pospiesznie ją podpisał. Raczej, jeśli już miałbym stawiać zarzuty prezesowi IPN to dokładnie odwrotne, niż te, które obecnie się pojawiły: może za późno i za słabo protestował kiedy nad ustawą trwały prace. Może wcześniej i wyraźniej powinien postawić sprawę na ostrzu noża. Może zabrakło jego stanowczego sprzeciwu w czasie, kiedy prace nad nowelizacją przebiegały w Sejmie.
Na wojennej ścieżce
To, że nowelizacja ustawy przyniesie dramatyczne skutki było oczywiste dla każdego kto chciał patrzyć. Wprowadzając karalność za przypisywanie narodowi polskiemu odpowiedzialności za zbrodnie popełnione przez III Rzeszę – przepis ogólny, niejasny, podlegający sprzecznym interpretacjom - polscy politycy musieli się spodziewać, że wkroczą na wojenną ścieżkę tak z ogółem historyków jak i z Izraelem i środowiskami żydowskimi. Ci pierwsi zaczęli dostrzegać w przepisach niebezpieczeństwo dla wolności słowa i próbę ograniczenia swobody debaty historycznej.
Ci drudzy w nowelizacji dostrzegli próbę zakwestionowania ich pozycji. Przez ostatnie dziesięciolecia Żydom udało się doprowadzić do tego, by Holocaust stał się w świadomości Zachodu zbrodnią unikatową i wyróżnioną. Sakralizacja holocaustu, która pociąga za sobą wypchnięcie Polaków z kategorii współofiar wojny, nie może być zaakceptowana. Jednak czym innym jest brak aprobaty dla negatywnego z polskiego puntu widzenia zjawiska, a czym innym znalezienie na to wyzwanie dobrej odpowiedzi. Wiara w to, że przy pomocy przepisów prawnych Polacy zapewnią sobie podobną ochronę pamięci na świecie jaką cieszy się pamięć żydowska była od początku naiwna. Mimo tego to właśnie taką wiarę zdawali się żywić polscy politycy. Sam Jarosław Kaczyński, komentując żydowskie protesty stwierdził, że reakcja Izraela była dla niego kompletnym zaskoczeniem, a jedyny opór, jakiego się spodziewał miał pochodzić z Ukrainy.
Dziś coraz więcej polityków PiS przyznaje, że się pomylili i wskazuje na to, że ustawa będzie zmieniona. Nic dziwnego. Zderzyli się ze ścianą i nabili sobie guza. Izrael zachował się zgodnie z przewidywaniami: posłużył się wszystkimi dostępnymi środkami i wpływami, żeby zmianę polskiej ustawy zahamować i żeby odebrać jej znaczenie. Pamięć o holocauście jako zbrodni nieporównywalnej z żadną inną jest po prostu częścią państwowej ideologii Izraela. Kto chce z tym walczyć, musi zdawać sobie sprawę z siły oponenta i z wagi sprawy. Tymczasem polscy politycy zachowali się tak jak dowódcy wojskowi, którzy przeciw dywizji czołgów wysyłają pluton kiepsko uzbrojonej piechoty a potem się dziwią, że dostają łomot.
Ukarać posłańca złych wieści
Drugim zarzutem, jaki pojawia się w związku z działaniem prezesa IPN jest brak efektywności. "Najlepiej całą sprawę obrazuje historia z próbą usunięcia Pomnika Katyńskiego w Jersey. Ta sprawa pokazała, że IPN nie ma żadnych, ale to absolutnie żadnych narzędzi, by reagować na tego typu sytuacje kryzysowe. Nie ma nawet publikacji anglojęzycznych na temat zbrodni katyńskiej, którą można by w trybie pilnym wykorzystać do obrony polskiego wizerunku na świecie. A każde polecenie ze strony szefa rządu, by IPN podjął kroki, by ratować sytuację za oceanem, traktowane były, delikatnie mówiąc, na odwal się” – dziennikarze cytują anonimowe źródło z KPRM.
Trudno ocenić, czy to prawda. Jednak jeśli faktycznie tak było, jeśli faktycznie Polska nie dysponowała (a czy obecnie dysponuje?) "publikacjami anglojęzycznych na temat zbrodni katyńskiej, które można by w trybie pilnym wykorzystać do obrony polskiego wizerunku na świecie” to znowu winnych jest znacznie więcej niż IPN. Dlaczego takimi publikacjami nie dysponuje MSZ? Dlaczego nie mają ich polskie instytuty kulturalne? Dlaczego mimo, że od października 2015 roku minęło tyle czasu nikt nie wpadł na pomysł, żeby takie publikacje były dostępne w kluczowych światowych językach? I to mimo ciągłych opowieści o potrzebie stworzenia skutecznej polskiej polityki historycznej. Czym zajmują się wszystkie narodowe fundacje i instytuty, którymi tak przechwalają się rządzący politycy?
Trudno nie zauważyć, że pozbywając się teraz prezesa Szarka za błędy przy stanowieniu prawa politycy zachowują się jak ci, którzy usuwają posłańca złych wieści. Nie jest to dobry znak na przyszłość.
Paweł Lisicki dla WP Opinie
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl