Paweł Lisicki: Dla papieża Franciszka liczą się tylko dokumenty
W sobotę papież Franciszek przybył na grecką wyspę Lesbos, gdzie wraz z prawosławnym patriarchą ekumenicznym Bartłomiejem i arcybiskupem Aten i Grecji Hieronimem zaapelował o pokój. Ojciec Święty odwiedził również obóz uchodźców. Powiedział, że w każdym z ze spotkanych uciekinierów należy widzieć człowieka, a nie problem statystyczny. Na znak swojego zaangażowania w rozwiązanie kwestii imigrantów zaprosił trzy rodziny uchodźców, w sumie dwanaście osób, do Watykanu. Wszyscy są muzułmanami z Syrii i Iraku. Jak łatwo przewidzieć, ten gest papieża spotkał się z entuzjastycznym przyjęciem światowych mediów - pisze Paweł Lisicki dla WP.
Niektórzy uznali, że w ten sposób Franciszek postanowił obudzić sumienia Europejczyków, inni widzieli w znaku prawdziwie ewangeliczną naukę miłości. Ochom i oklaskom nie było końca. Przykro mi, ale nie jestem w stanie ani się tym gestem zachwycić, ani dopatrywać się w nim znaku prawdziwego humanitaryzmu. Tak jak już wcześniej starałem się to pokazać w książce "Dżihad i samozagłada Zachodu" kolejne gesty papieskie w stosunku do muzułmanów są oznaką słabości i przyczyniają się do chaosu.
Utopia Franciszka
Najwyraźniej Franciszek chciał pokazać dwie rzeczy. Po pierwsze, że właściwą odpowiedzią na kryzys imigracyjny powinno być otwieranie granic poszczególnych państw europejskich, po drugie, że nie wolno, przyjmując uchodźców, kierować się ich religią. Przesłanie to zdaje się być klasycznym przejawem myślenia utopijnego i abstrakcyjnego, tak typowego dla współczesnej zachodniej lewicy. Zamiast dawać przykład roztropności, uczy polityków europejskich braku odpowiedzialności.
Utopizm jest doskonale widoczny, kiedy zastanowimy się nad potencjalnymi skutkami takiej polityki otwierania granic. W oczywisty sposób musi ona prowadzić do wzrostu napięcia w państwach europejskich. Napływ muzułmańskich imigrantów sprawi, że duże i liczne już teraz getta muzułmańskie jeszcze się powiększą. Kłopoty z asymilacją muszą doprowadzić do wzrostu przestępczości, do napięć i wzajemnej wrogości. Im trudniej będzie młodym imigrantom znaleźć pracę i włączyć się w życie otaczających ich społeczności, tym większa będzie ich frustracja. To zaś musi doprowadzić do wzrostu poparcia dla radykałów muzułmańskich i dla terroryzmu. Pomysł, żeby po prostu przyjmować imigrantów nie myśląc o przyszłości, nie licząc się z konsekwencjami i możliwymi szkodami miejscowej ludności, wydaje mi się doskonałym przejawem utopizmu.
Jednak tym, co mną autentycznie wstrząsnęło, były słowa Ojca Świętego na pokładzie samolotu, kiedy wracał z Lesbos. Oto i one. Pytanie do papieża skierowała dziennikarka włoskiego "Il Messaggero". Zapytała: "Dlaczego Wasza Świątobliwość, dzisiaj, tym gestem tak pięknym, tak szlachetnym, uprzywilejowała trzy rodziny wyłącznie muzułmańskie?" Odpowiedź papieża była rzeczywiście niezwykła: "Nie dokonałem wyboru między muzułmanami a chrześcijanami. Te trzy rodziny miały dokumenty w porządku i można to było uczynić. Na pierwszej liście, na przykład, były dwie rodziny chrześcijańskie, które nie miały papierów w porządku. To nie przywilej. Wszystkie dwanaście osób są dziećmi Bożymi. 'Przywilejem' jest być dzieckiem Bożym".
Tragiczny morał
Jak typowy przedstawiciel lewicy papież zdaje się twierdzić, że różnice religijne i kulturowe nie powinny mieć znaczenia przy podejmowaniu decyzji o przyjmowaniu imigrantów. Nieważne, czy są oni chrześcijanami, czy też wyznawcami islamu – wszyscy mają dokładnie takie samo prawo. Pozornie brzmi to dobrze. Jednak konsekwencje takiego rozumowania są dość niezwykłe. Po pierwsze Ojciec Święty zdaje się odrzucać twierdzenie, że chrześcijanie są na Bliskim Wschodzie grupą szczególnie prześladowaną. Tak jakby nie wiedział albo nie chciał wiedzieć o setkach tysięcy chrześcijan wygnanych, zabitych, zgwałconych i zamordowanych przez islamistów. Albo go to nie interesuje, albo też interesuje, ale nie na tyle, żeby na szczególny los chrześcijan zwrócić uwagę przy okazji wizyty na Lesbos. Brak dokonywania wyboru oznacza, że wszyscy cierpią tak samo, a fakt, że spośród dwunastu przyjętych do Watykanu nie ma ani jednego (!) chrześcijanina wskazuje na to, że to muzułmanie cieszą się co najmniej taką samą troską i uznaniem
Watykanu jak chrześcijanie.
Jeszcze bardziej zdumiewające musi być uzasadnienie teologiczne, a mianowicie to, że muzułmanie są po prostu "dziećmi Bożymi". Cokolwiek by o tym mówili współcześni teologowie, określenie to odnosi się i odnosiło zawsze nie po prostu do ludzi czy muzułmanów, ale do chrześcijan, do tych, którzy przyjęli chrzest. Jednak teraz dla papieża "Dziećmi Bożymi" są bez wyjątku też muzułmanie, czyli ci, którzy nie tylko, że nie przyjęli chrztu, ale uważają chrześcijaństwo za religię fałszywą, a chrześcijańską wizję Boga za wypaczoną, by powiedzieć to eufemistycznie.
Najbardziej tragiczny morał, jak wynika z całej opowieści o wizycie na Lesbos jest prosty: chrześcijanie z Bliskiego Wschodu nie mogą liczyć już na obronę nawet ze strony Watykanu. Z punktu widzenia papieża są takimi samymi dziećmi Boga jak muzułmanie, to, że ci drudzy ich prześladują i zabijają, najwyraźniej niczego nie zmienia. Ważne jest jedynie to, czy imigranci mają w porządku papiery, to bowiem jest jedyne kryterium, od którego zależy to, czy zostali zabrani do Watykanu. Doprawdy, nie potrafię zrozumieć ani tych gestów, ani ich rzekomego ewangelicznego przesłania: czyżby ewangelia polegać miała na zanegowaniu porządku miłości?
Paweł Lisicki dla Wirtualnej Polski