Paweł Lisicki: 5 największych mitów polskiej polityki w 2017 roku
W PiS-ie o wszystkim decyduje kiwnięcie palca prezesa Kaczyńskiego? Kobiety zmienią polską politykę na bardziej rzeczową? Reformowanie państwa równa się traceniu władzy? Na koniec 2017 roku Paweł Lisicki obala największe mity dotyczące polskiej polityki w minionych dwunastu miesiącach.
Mit pierwszy: w Unii wygrywa tylko ten, kto gotów jest na kompromis
Kiedy Komisja Europejska podjęła nieszczęśliwą decyzję o przymusowej relokacji uchodźców między poszczególne państwa Wspólnoty, sprawa wydawała się przesądzona. Pomysł ten zdecydowanie wspierały Niemcy, Francja czy Włochy, podobnie żadnych wątpliwości nie mieli politycy brukselscy. Wprawdzie musieli mieć świadomość, że idea ta – aby odpowiednio wyliczoną grupą muzułmańskich przybyszów obdarzyć różne kraje Unii – nie u wszystkich spotykała się ze zrozumieniem, ale cóż, Komisja (w tym przypadku Berlin) locuta, causa finita.
Opornych można było albo złamać, albo przekupić – którą taktykę dokładnie zastosowano wobec nieszczęsnej Ewy Kopacz trudno powiedzieć. Dość, że polska premier wyłamała się na szczycie z szeregu pozostałych państw grupy wyszehradzkiej, a także, a może przede wszystkim, wystąpiła przeciw powszechnej w Polsce niechęci wobec przyjmowania przybyszów z Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu i zadeklarowała, że Polska przyjmie siedem tysięcy uchodźców.
W roku 2017 okazało się ostatecznie, że stanowczy opór polskich władz skutecznie sparaliżował unijną politykę. Do Polski szybko dołączyli inni. Jedni udawali, że uchodźców chcą przyjąć, ale nie mogą ze względów bezpieczeństwa. Inni po pierwszym okresie zachwytu zaczęli coraz szybciej z polityki otwartych granic się wycofywać. Jeszcze inni wreszcie deklarowali wprost, że pomysł komisarzy jest zły. W rezultacie jesienią sama Unia ostatecznie ogłosiła, że polityka relokacji zakończyła się fiaskiem i nie należy jej kontynuować. Polsce grozi wprawdzie proces przed unijnym trybunałem, ale w sensie politycznym Warszawa postawiła na swoim.
Mit drugi: PiS to monolit, gdzie o wszystkim decyduje kiwnięcie palca prezesa
To, że Jarosław Kaczyński jest niekwestionowanym liderem całego obozu prawicy, jest banałem. Jednak nie wynika z tego wcale, że może wszystko i że każda jego decyzja jest nieomylna.
Było to doskonale widoczne w czasie sporu o ustawy dotyczące reformy sądownictwa. Mimo coraz większego nacisku samego prezesa, mimo jego jednoznacznie wyrażanych oczekiwań, w lipcu prezydent Andrzej Duda zawetował dwie ustawy, o Krajowej Radzie Sądownictwa i o Sądzie Najwyższym. Oczywiście, zwolennicy radykalnej opozycji i tak wiedzą swoje: prezydent to nieporadny Adrian, na którego wystarczy tylko mocniej nacisnąć, żeby zmiękł. A jednak tak jego weta, jak i później przygotowane projekty ustaw, były dowodem samodzielnej gry.
Zobacz także: Prezydent: podpiszę ustawy o Sądzie Najwyższym i Krajowej Radzie Sądownictwa
Gdyby to zależało tylko od Jarosława Kaczyńskiego, zawetowane ustawy już dawno by obowiązywały – sędziów do KRS wybierano by zwykłą większością głosów, podobnie stanowisko straciliby wszyscy sędziowie Sądu Najwyższego. O tym, który z nich pozostałby na stanowisku, decydowałby według swego uznania minister sprawiedliwości i prokurator generalny.
Teraz, po zmianach wprowadzonych przez prezydenta, 6 miejsc w 15-osobowej Izbie zagwarantowano dla opozycji. Podobnie to prezydent będzie decydował kogo z sędziów, którzy ukończyli 65 lat życia, pozostawić w Sądzie Najwyższym. To nie są kosmetyczne zmiany. Pokazują, że w obozie prawicy możliwa była realna różnica zdań, a władza Jarosława Kaczyńskiego choć wielka, absolutna nie jest.
Mit trzeci: kobiety zmienią polską politykę na bardziej rzeczową i spokojną
Każdy kto naiwnie przyjmował tę wizję, musiał z rosnącym zdumieniem patrzeć na sekwencję wydarzeń prowadzących do zmiany lidera Nowoczesnej. Choć może sam Ryszard Petru nie jest najbardziej bezstronnym świadkiem, to jednak jego opowieść o tym jak grupa najwierniejszych do tej pory popleczniczek zadała mu cios sztyletem w plecy, musi robić wrażenie. Tym bardziej, że panie nie stroniły od intryg czy szantażu i kiedy trzeba potrafiły wywieść biednego lidera w pole. Jedno obiecywały, drugie robiły, uśmiechając się w twarz potajemnie spiskowały. Typowo męska gra, chciałoby się powiedzieć.
A samo pozbycie się dotychczasowego niezwyciężonego samca alfa to dopiero połowa historii. Wszystko wskazuje na to, że czeka nas teraz bratobójcza (siostrobójcza?) wojna między samymi paniami. Przywództwo Katarzyny Lubnauer jest słabe, a na jej potknięcie czeka nie tylko obalony wódz Ryszard, ale też Kamila Gasiuk-Pihowicz. Ciekawe zresztą, że Petru został odwołany tuż po tym, jak zawarł porozumienie z Grzegorzem Schetyną i porozumiał się co do przebiegu kampanii w Warszawie. Doprawdy, to się nazywa ironia losu: po tylu miesiącach ględzenia o zjednoczeniu, ledwo wykonał pierwszy realny krok w tę stronę, natychmiast panie go odwołały.
Mit czwarty: w polityce liczy się wyłącznie charyzma przywódcy, a organizacja i zarządzanie to kwestie wtórne
Ten mit jest mniej powszechnie przyjmowany niż poprzednie, ale z pewnością wierzyło w niego wielu zwolenników Pawła Kukiza. Wydawało im się, że w Polsce wciąż jest miejsce dla niepartyjnej polityki, że świeżość i antypolityczność Kukiza wystarczy dla odniesienia sukcesu. Faktycznie, charyzma zapewniła znanemu rockmanowi nie tylko trzecie miejsce w pierwszej turze wyborów prezydenckich, ale też trzecią, silną pozycję w Sejmie. Jednak pomysł funkcjonowania na zasadzie pospolitego ruszenia nie mógł się powieść.
Dziejowa rola ruchu Kukiza sprowadziła się na razie do dostarczenia wsparcia PiS w chwilach, kiedy partia Kaczyńskiego akurat takiego poparcia potrzebowała. Jeszcze raz dyscyplina, struktura, organizacja wygrały z tym co pojedyncze i spontaniczne. Ciekawe, że zrozumiał to, nieco poniewczasie sam Kukiz. Rockman najpierw miesiącami odżegnywał się od wszystkiego co „partyjne” i „polityczne” tylko po to, żeby w końcu przyznać, że bez partii w polityce ani rusz. Trudno uwierzyć, żeby taką woltę zaaprobowali jego dotychczasowi „antysystemowi” zwolennicy.
Mit piąty: reformować to tracić władzę
Cokolwiek nie powiedzieliby krytycy PiS, to nawet najbardziej radykalni z nich muszą przyznać, że co najmniej kilka pomysłów partii Kaczyńskiego oznacza całkowitą nowość polityczną. Przypomnę choćby, że zdaniem wszystkich znawców w roku 2017 powinna była nastąpić katastrofa finansów publicznych, że obciążony programem 500+ budżet miał się dawno temu zapaść. Podobnie katastrofą, masowym strajkiem, protestami na niebotyczną skalę miała się zakończyć reforma edukacji. I znowu, choć różne jej szczegóły mogą budzić wątpliwości, to nie nastąpiły ani masowe zwolnienia, ani powszechny i totalny bałagan.
Można się oczywiście kłócić o to, czy zmiany dokonane przez PiS to prawdziwe reformy. Te bowiem, zdaniem ortodoksyjnych reformatorów, muszą zawsze być bolesne i dla społeczeństwa niewygodne. Jednak, jeśli odrzucić to wąskie i arbitralne pojęcie, można spokojnie przyjąć, że rządom Prawa i Sprawiedliwości udaje się wprowadzać reformy, zachowując silne poparcie społeczne.
Zabawne, że pod koniec roku przyznał to nawet Stefan Niesiołowski, ostatnia osoba, którą można by oskarżyć o nadmiar sympatii dla partii Kaczyńskiego. A jednak to właśnie on zauważył, że PiS, w przeciwieństwie do PO, nie tylko gada, ale też działa.
Paweł Lisicki dla WP Opinie