Obrona suwerenności Polski. Rafał Woś: rząd PiS nie kwapi się do tego
Rząd PiS uwielbia mówić o obronie polskiej suwerenności i o wstawaniu z kolan w polityce zagranicznej. Tylko dlaczego, u licha, nie umie (albo nie chce) robić tego w praktyce? - pyta Rafał Woś w felietonie dla Wirtualnej Polski.
Nowa polska władza zachowuje się trochę jak erotoman gawędziarz. Upaja ją fantazjowanie na temat obrony polskiej suwerenności. Prawdziwa orgia takiego gawędziarstwa miała miejsce w ubiegłym tygodniu w Sejmie. Problem jednak w tym, że gdy przychodzi co do czego, na gadaniu się kończy. A rząd PiS nie bardzo kwapi się do tego, by w praktyce bronić polskiej suwerenności. Zamiast tylko o tym opowiadać. Niestety.
Dobrze widać ten problem na przykładzie układu TTIP. Mowa tu o wielkiej, bezprecedensowej w swym rozmiarze, umowie handlowej negocjowanej między Komisją Europejską a Stanami Zjednoczonymi od trzech lat. Negocjacje prowadzone są w tajemnicy. A europejska i amerykańska opinia publiczna wiedzą o TTIP tylko tyle, ile uda się wyszarpnąć mediom albo organizacjom pozarządowym. Ostatnio Greenpeace'owi, który z początkiem maja udostępnił część negocjowanych dokumentów. Z tego przecieku jasno wynika, że TTIP jest dokładnie taki, jak ostrzegali jego krytycy. To znaczy: nieuchronnie wzmocni międzynarodowe korporacje w starciu z rządami narodowymi, będzie tworzył presję na obniżenie jakości produktów (zwłaszcza rolnych) oraz równał w dół prawa pracownicze i zabezpieczenia socjalne.
Stanie się tak z powodu dwojakiego mechanizmu. Po pierwsze, celem TTIP jest eliminacja ostatnich barier handlowych, jakie istnieją jeszcze pomiędzy Europą i Ameryką. Nie, nie chodzi już nawet o żadne cła (bo tych już prawie na obszarze transatlantyckim nie ma). Tylko o tzw. bariery pozataryfowe. A więc na przykład standardy dotyczące oferowanych na rynku produktów. W tym żywności. Dziś w Europie jest tak, że zanim towar zostanie dopuszczony na rynek, musi zostać sprawdzony i zaakceptowany. I to jest właśnie bariera pozataryfowa, której zniesienia domaga się wielki biznes prący w kierunku TTIP. Bo dla niego dużo lepszy jest model amerykański, w myśl którego towar można sprzedawać dopóty, dopóki ktoś nie przedstawi dowodu, że jest on szkodliwy. Prawda, że różnica jest kolosalna?! Z punktu widzenia kraju takiego jak Polska do tego "konsumenckiego" argumentu dochodzi jeszcze jeden problem. Odczują go szybko polscy producenci. Zwłaszcza rolni, którzy od kilku lat całkiem nieźle sobie radzą na rynkach unijnych.
Ale zostaną z nich najpewniej wyparci przez tanie (bo gorsze jakościowo) produkty żywnościowe zza oceanu. "W biznesie Dawid nigdy nie wygrywa z Goliatem" - mówił niedawno z żalem jeden z czołowych polskich spożywców. I trudno mu odmówić racji.
Drugi poważny kłopot z TTIP-em to mechanizmy rozsądzania sporów między kapitałem a rządami narodowymi. Inicjatorzy układu chcą, by biznes miał dużo większe niż dotąd możliwości skarżenia rządów narodowych o naruszanie ich interesów. Jak to działa przekonał się już rząd Australii, który postanowił ustawowo ograniczyć prawo do reklamowania papierosów i został przez jednego z tytoniowych gigantów pozwany przed oblicze "niezależnego" trybunału rozjemczego. Co dla innych krajów podziałało jak sygnał ostrzegawczy: spróbujcie nadepnąć nam na odcisk, a posypią się sowite odszkodowania. Akurat kraj taki jak Polska dobrze powinien wiedzieć, czym to pachnie. Bo akurat my (to spadek po pierwszej fazie polskiej transformacji) mamy podpisanych kilkanaście układów z krajami bogatego Zachodu, które przewidują istnienie takich właśnie zewnętrznych trybunałów. Mechanizm został użyty przeciw Polsce kilkanaście razy. Najbardziej znany przykład to pozew holenderskiej grupy Eureko skarżącej Warszawę za to, że nie pozwoliła im
przejąć kontroli nad PZU. Spór zakończył się ugodą - Polska zapłaciła korporacji 4,77 mld złotych.
To wszystko powinno budzić obawy rządu PiS, bo jest REALNYM zagrożeniem dla polskiej suwerenności. W tym tej ekonomicznej. Ale czy budzi? No, właśnie... nie za bardzo. Ciągnięte za uszy przez NGO-sy ministerstwa rolnictwa i środowiska przyznały, że TTIP może być dla nas groźny. Ale zaraz wyższy szarżą wicepremier Morawiecki uciął spekulacje twierdząc, że rząd PiS jest za TTIP-em. Premier Beata Szydło natomiast konsekwentnie milczy. Tylko, że niestety milczenie w sprawie takiego akurat układu oznacza, niestety, jego faktyczne poparcie. Dlaczego? Każdy kto odrobinę zna się na rzeczy wie, jak powstają tego typu umowy. Strony rokowań, czyli Komisja Europejska i Biały Dom, do końca będą stosować strategię „usypiania”. Mówiąc, że to dopiero negocjacje, że będziemy jeszcze ucierać stanowisko i że na pewno znajdziemy jakiś kompromis. A na koniec pojawi się dokument, który ciężko będzie w całości odrzucić. No bo skoro już tyle negocjowaliśmy, to przecież nie po to, by wszystko wylądowało w koszu. Biurokracja ma swoje
prawa i nie lubi wycofywać się z raz rozpoczętych projektów, a zwolennicy TTIP (głównie wielki biznes) dysponują szeregiem przećwiczonych mechanizmów "wymuszania postępów" na polu globalizacji. Szantażując opinię publiczną, że jeśli ich nie będzie, to czeka nas niechybny kataklizm. Albo nawet wojna.
Dlaczego więc PiS milczy w sprawie TTIP? Choć przecież jako pierwszy obrońca polskiej suwerenności powinien krzyczeć na całe gardło. Jedna odpowiedź jest taka, że nie ma w tej sprawie nic do powiedzenia. Bo partię Kaczyńskiego interesują inne sprawy. A już na pewno nie trudne i zawiłe kwestie gospodarcze. Mam nadzieję, że tak nie jest. Jeśli jednak wewnątrz PiS-u na TTIP patrzy się właśnie w ten sposób to znaczy, że jest źle. I naprawdę rządzą nami "erotomani gawędziarze", którzy naszej suwerenności nie obronią. A ich polityka zagraniczna (gdy chodzi o skuteczność) de facto w niczym nie będzie się różniła od tej z czasów PO.
Druga - łaskawsza - hipoteza zakłada, że przyczajenie się PiS-u w sprawie TTIP jest sprytnym zagraniem. Niech inni ten układ blokują (w końcu we Francji czy w Niemczech demonstracje przeciwko układowi bywają tak liczne, jak u nas marsze KOD-u). A rząd Szydło przynajmniej na tym polu nie pójdzie na wojnę z całym światem. To tłumaczenie byłoby sensowne, gdyby nadal rządziła nami Platforma. Ale przecież PiS od konfrontacji z Brukselą czy Berlinem wcale nie stroni. Przeciwnie. Buduje na tym swój polityczny kapitał.
Jest jeszcze kalkulacja związana ze Stanami Zjednoczonymi. Wiadomo, że waszyngtońskie elity chcą TTIP. Jeśli w USA wybory wygra Hillary Clinton, to poparcie Obamy dla umowy zostanie pewnie podtrzymane. Polska prawica zawsze była bardziej proatlantycka i za oceanem szukała geopolitycznej przeciwwagi dla potęgi Moskwy oraz Berlina. Niewykluczone więc, że TTIP miałoby być takim wianem, który rząd PiS wniesie na początek nowego rozdziału w polsko-amerykańskim mariażu. Tylko, że tu znów bardzo realna cząstka polskiej suwerenności ekonomicznej zostaje wymieniona na bardzo iluzoryczne geopolityczne rojenia. O których słabości przekonał się już niejeden polski rząd (patrz awantura iracka).
Żadna z tych odpowiedzi nie przedstawia jednak pisowskiego gawędziarza w najlepszym świetle. Więc chyba czas, by szukający w partii Kaczyńskiego lepszego strażnika polskiej suwerenności, bardziej krytycznym okiem spojrzeli na swoich faworytów. I dopingowali ich do bardziej skutecznego działania i ponownego nawiązania kontaktu z rzeczywistością. Żeby na taniej gadce o wstawaniu z kolan się nie skończyło.
Rafał Woś dla Wirtualnej Polski