Michał Boym - "polski Marco Polo"
• Polski jezuita został ambasadorem ostatniego cesarza Chin z dynastii Ming
• Boym jest dziś w Chinach nazywany "polskim Marco Polo"
• W 2012 r. w ukazały się "Dzieła Zebrane" Boyma w języku chińskim
• Podróżnik do dziś jest zapomniany zarówno w Polsce, jak i na Zachodzie
Dziadek Michała Boyma zjechał do Polski, wówczas mocarstwa, z Węgier, podbitych wtedy przez Turków. Michał urodził się we Lwowie w 1612 roku. Dzieciństwo miał zamożne, bowiem jego ojciec przez lata był merem Miasta Lwów, a potem nawet osobistym lekarzem polskiego króla. Jako medyk chciał, by syn kontynuował jego dzieło. Jak to często bywa, ułożyło się inaczej.
Chiny - wybrany los
Młody Boym ruszył na studia, najpierw do Kalisza, potem trochę do Sandomierza i wreszcie na Uniwersytet Jagielloński, ale studiował tam nie medycynę, lecz filozofię i teologię, co wówczas wychodziło na jedno. I właśnie tam, w Krakowie, o ile nie wcześniej, podjął jakże odważną decyzję swego życia. Najpierw wstąpił do Zakonu Jezuitów, co być może było skalkulowaną częścią całego planu, ale tego nie wiemy, a później postanowił udać się do Włoch. Nie po to, bym tam pozostać, lecz po to - by spełnić marzenie swego życia i udać się do Chin, wówczas ciągle jeszcze w Europie bardziej mitycznych, niż znanych.
Tam, jak wiemy z wnikliwych kwerend i badań innego, współczesnego miłośnika Chin, a zarazem pierwszego biografa Boyma, urodzonego przed 90 laty w Harbinie Edwarda Kajdańskiego, składał kolejno petycje do generała swojego zakonu i papieża, by pozwolono mu jechać do Państwa Środka. Udało się... dopiero za dziesiątym razem.
Mając zgodę, udał się do Lizbony, jedynego wówczas "okna" na wielki, w tym chiński świat. Wiemy z jego korespondencji, że wyruszył w marcu 1643 roku. Po drodze na pewien czas zatrzymał się w zachodniej Afryce, na terenach dzisiejszego Mozambiku, gdzie ujawnił swoje talenty - znakomitego rysownika, oraz zainteresowania, botaniczne, do których później doszły medyczne i inne. Zaczął badać i rysować tamtejszą florę. Tam też, o ile wiemy, napisał ostatni list po polsku, do jednego z braci w Watykanie. Później do końca życia pisał - i to dużo - już po łacinie, włosku i starofrancusku (znał też portugalski, a potem poznał chiński).
Rysunek autorstwa Michała Boyma w jego dziele "Flora Sinensis" fot. Wikimedia Commons
Po przystanku w Afryce, trafił do Goa w Indiach, wówczas "obowiązkowego" portu dla portugalskich fregat płynących dalej na Wschód. Pod koniec 1644 r. znalazł się w Macao, portugalskiej enklawie na południu Chin, czyli w swoim porcie docelowym.
Nie był tam długo, bowiem decyzją przełożonych został skierowany do "szerzenia wiary" na najbardziej wysuniętą na południe chińską Wyspę Hajnan, oczywiście jako pierwszy Polak i zaledwie drugi Europejczyk. Spędził tam prawie cały rok 1647, ale pod jego koniec musiał salwować się ucieczką na chińskiej dżonce do Tonkinu, dzisiejszego Hanoi, bowiem istniała groźba, że wyspę zajmą przejmujący władzę w całym Imperium Mandżurowie, wrogo nastawieni do Jezuitów. Po prostu ratował życie.
Wysłannik Cesarza
Do Macao powrócił w lutym 1648 roku. Nadal konsekwentnie studiował chiński, włącznie z jego skomplikowanym - i przez to fascynującym - pismem, a zarazem porządkował bogate materiały dotyczące flory i fauny Hajnanu, które na wyspie namiętnie zbierał i rysował.
Fizjonomii Boyma nie mamy. Jedyny rysunek, zazwyczaj prezentowany przez encyklopedie przy jego sylwetce, to równie dobrze może być on, jak po prostu wyidealizowana podobizna jezuity. Nie wiemy też za wiele o jego poglądach, namiętnościach, pasjach. W swej bogatej korespondencji, z której część przetrwała, ograniczał się bowiem do spraw zawodowych, a tymi była coraz bardziej nie tyle pasja misjonarska, ile chęć coraz lepszego i głębszego poznania tajemniczych i tak odmiennych Chin.
I wtedy, gdy już zamieniał się w erudytę i pierwszego polskiego sinologa, zarazem o szerokich, europejskich horyzontach, przyszła decyzja niespodziewana, która przesądziła o dalszych kolejach jego życia.
Jego bracia - jezuici okazali się na tyle skuteczni, że nawrócili na chrześcijaństwo niemal cały dwór ostatniego cesarza upadającej wtedy dynastii Ming, Yongli. Szło im tak dobrze, że nawróciliby chyba i samego cesarza, który jednak cofnął się, gdy zażądano od niego, by zrezygnował z... licznych żon i konkubin. Na takie poświęcenie się nie zdobył.
Siłą sprawczą na dworze był jego pierwszy kanclerz, oczywiście eunuch Pang Tianshou, zarazem jeden z pierwszych i najzagorzalszych w nowej wierze konwertytów. To on przekonał Yongli i jego najbliższe otoczenie, by wysłał osobistego przedstawiciela - ambasadora do Watykanu, z prośbą o pomoc i wsparcie dla śmiertelnie już wtedy zagrożonej i zepchniętej na południowe krańce Imperium dynastii Ming (Mandżurowie, czyli dynastia Qing zajęli Pekin, "Północną Stolicę", w 1644 r.).
Ponieważ na taką eskapadę nie zdecydował się bezpośredni przełożony Boyma - padło na niego, a on propozycję przyjął. Opuścił więc Macao i udał się na dwór Mingów, przebywających wówczas w mieście Zhaoqing. Tam otrzymał aż sześć listów napisanych odręcznie pędzelkiem przez świetnie wykształconego Pang Tianshou, skierowanych do papieża Innocentego X oraz generała Jezuitów - F. Piccolominiego, a datowanych na 1 i 4 listopada 1650 roku. Odrębnie poseł otrzymał też osobistą korespondencję od matki cesarza (jeden z jej listów przywiezionych przez Boyma odkryto dopiero w 1911 r.).
Mapa Chin autorstwa Boyma z 1652 r. fot. Wikimedia Commons
Tak wyekwipowany, w asyście dwóch giermków desygnowanych przez dwór, z których jeden szybko odpadł, Boym udał się w drogę powrotną do Europy, też statkiem. W maju 1651 r. ponownie trafił do Goa, ale tu, mimo początkowej kurtuazji lokalnych władz, z zainteresowaniem przyjmujących wysłannika z Chin i jego podarki, szybko trafił w odosobnienie. Lokalni Jezuici, mający dobre rozeznanie sytuacji w Chinach, uznali, że trzeba negocjować z Qingami, a nie Mingami.
Zdesperowany aresztem, w grudniu 1651 r. umknął władzom w Goa i w przebraniu ruszył dalej na zachód, wraz ze swym wiernym kompanem Chen Ande, zwanym "Andreasem", który z czasem stał się też ważnym współtłumaczem przy wielu pracach. Część rękopisów Boym zostawił w Goa, ale dyplomatyczną korespondencję oczywiście zabrał.
Obaj z Andreasem zdobyli się na przedsięwzięcie iście szaleńcze, a niebywałe nawet dziś, bowiem - postanowili... iść lądem. Dokładnych szczegółów tej brawurowej eskapady nie znamy, ale główne przystanki tak: był na tej trasie indyjski Gudżarat, a następnie Golkonda, Surat i Bender Abbas przy Zatoce Ormuz, skąd jednak z jakichś względów wędrowcy ruszyli znów w kierunku lądu, a nie morza, do starożytnego Isfahanu w Iranie, a potem aż nad brzegi Morza Kaspijskiego, skąd szli dalej przez Tebriz wzdłuż obecnej granicy Turcji z Armenią do Artaszatu.
Dyplomatyczny pat
Co było dalej, nie do końca wiadomo, ale chyba znowu trafili na morze, bowiem 1 września 1652 r. obaj wędrowcy, ubrani w mandaryńskie szaty, co wzbudziło sensację, pojawili się w tureckim porcie Smyrna, dzisiejszym Izmirze. Stąd droga do Wenecji była już łatwa. Przybyli do niej w grudniu tegoż roku.
Tu jednak okazało się, że Boym, z temperamentu badacz, a z charakteru twardy i uparty człowiek, okazał się dość miernym dyplomatą. Bez należytego rozeznania szybko oddał się w ręce francuskiego ambasadora, d'Argenona. Ten, i owszem, umożliwił mu szybką audiencję, już 16 grudnia, u weneckiego Doży, ale ten... był skłócony z papieżem. Gdy ten ostatni o wszystkim się dowiedział, nie chciał chińskiego wysłannika widzieć na oczy. Boym, miast złożenia listów, trafił znów w odosobnienie - do Loreto.
Jedyna korzyść z tego była taka, że zdał wówczas - głośną później - "Relację" ze swej podróży do Chin, a poprzez to, że udało mu się zdobyć zainteresowanie i zaufanie jednego z możnych Medyceuszy, Ferdynanada, opublikował jedyne za swego życia dzieło, słynne "Flora Sinensis", dziś od obejrzenia w Internecie oraz na bibliofilskim wydaniu. Inne dzieła Boyma, a było ich wiele, relacje, mapy, tłumaczenia, zapisy, czekały na swe odkrycie całe stulecia - i do dziś jego bogata spuścizna nie jest jeszcze do końca znana.
Nadzieja wróciła, gdy pod koniec 1655 r. zmarł papież Innocenty. Jego następca Aleksander VII nie miał już takich uprzedzeń wobec wysłannika z Chin, po długich przygotowaniach 18 grudnia, a więc niemal dokładnie w trzy lata po przybyciu do Europy, przyjął Boyma na specjalnej audiencji i wręczył mu z kolei swoje listy. Tym samym, polski wysłannik chińskiego cesarza, w towarzystwie wiernego Andreasa ruszył w drogę powrotną do Chin, niczym kiedyś Marco Polo.
Druga wyprawa do Chin
Znów trafił do Lizbony, gdzie 30 marca 1656 r. wsiadł na portugalski statek. Tym razem nie zatrzymał się dłużej w Afryce, ale wiemy, że podróż była burzliwa, a wielu pasażerów jej nie przeżyło. W połowie 1657 r. trafił ponownie do Goa, gdzie odnalazł pozostawione tu rękopisy. Niestety, chcąc dokończyć swą dyplomatyczną misję, tym razem zostawił je w rękach osobnika podejrzanej konduity, który potem, jak się okazało, zrobił z tego wielki użytek, przy okazji zamazując właściwą rolę Boyma jako cenionego badacza Chin.
W Goa znowu miał problemy, ale nie aż takie, jak poprzednio, bo przecież tym razem wiózł listy papieża, a nie od chińskiego cesarza. Nie wiemy, jak dostał sie z Indii zachodnich do Wschodniego Bengalu, choć wiemy, że tam trafił, a potem przez Birmę udał się do Syjamu, dzisiejszej Tajlandii i na chwilę osiadł w jej ówczesnej stolicy, Ayuthayi (Ajutii). Tam też cały czas pracował nad swymi dziełami, teraz także, jak chciał ojciec, medycznymi, bo mocno zainteresował się tak odmienną od zachodniej chińską medycyną, ale równocześnie był zdeterminowany, by zakończyć swą misję posła.
Nie wiemy, jak dokładnie dostał się na tereny dzisiejszego południowego Wietnamu, prawdopodobnie lądem przez Kambodżę. Wiemy natomiast na pewno, że w czerwcu 1658 r. wykupił miejsce w chińskiej dżonce i trafił na niej ponownie do Tonkinu-Hanoi, który już znał po ucieczce z Hajnanu.
Ostatni jego list, jaki znamy, jest datowany 28 listopada w Hanoi. Wiemy, że stamtąd ruszył lądem w kierunku dworu Mingów, teraz już ledwie dyszącego na małym skrawku ziemi w dzisiejszej prowincji Yunnan (wcześniej Yongli szukał nawet schronienia w Birmie). Misja była beznadziejna, bo po drodze kręciły się kontyngenty wojsk Qingów, przeczesując te tereny.
Na tej drodze, jak wiemy z relacji jedynego świadka, Andreasa Chena, 22 sierpnia 1659 r. Michał Boym zmarł "z wyczerpania i chorób" na dzisiejszym pograniczu chińskiej prowincji Guangxi i Wietnamu. Jego rękopisy i materiały wierny Andreas zabrał ze sobą i zawiózł do Macao. A tamtejsi Jezuici, już w sojuszu z Qingami, zrobili wszystko, by dzieła Boyma, tak cenne co do swej zawartości, zniknęły. Zaczęto je odkrywać dopiero po latach i stuleciach.
Dyplomatyczna misja Boyma była beznadziejna także z innego względu: Qingowie dopięli swego. W czerwcu 1662 r. Yongli, ostatni cesarz dynastii Ming został zamordowany, wraz ze swym najbliższy otoczeniem, w tym młodocianym ewentualnym następcą tronu. Nad całym Imperium zapanowali Mandżurowie - aż do 1911 roku. A wtedy w Chinach dzieło i wiedza o Boymie, "wysłanniku dynastii Ming", w żaden sposób nie mogły być szerzone.
Wiedza o nim i jego dziele, zaczęła się przebijać dopiero ostatnio. W Polsce dzięki niezmordowanemu E. Kajdańskiemu, ale także w Chinach, gdzie z uwagi na jego dorobek nazywa się go oficjalnie "polskim Maco Polo" i gdzie inny niezmordowany jego propagator, prof. Zhang Zhenhui z Chińskiej Akademii Nauk Społecznych skompilował i wydał w 2012 r. jego "Dzieła Zebrane", do czego jeszcze w Polsce jeszcze nie doszło.
Michał Boym, to wielki życiorys, godny filmowego przygodowego fresku, to także, a nawet przede wszystkim, niezwykle cenny - jak się dziś okazuje - zachodni badacz Chin i "pierwszy polski sinolog". Jako dyplomata był niezaradny i poniósł klęskę, jako człowiek zasad i wierności swym misjom (tzn. najpierw Chinom, a później ich cesarzowi) - stale rośnie w naszych oczach.
prof. Bogdan Góralczyk dla Wirtualnej Polski