Merkel przerywa milczenie. Tego nie można zignorować
Nadzwyczajnie ostre słowa Angeli Merkel o Polsce powinny być dzwonkiem alarmowym dla polskich władz. Jeśli go zignorują, trwałe skazanie Polski na miejsce w peryferiach Europy może wkrótce stać się faktem
"Nie możemy po prostu trzymać języka za zębami i nie mówić nic, by zachować pokój. Tutaj chodzi o fundamenty współpracy w UE". Do podobnych słów ze strony przedstawicieli Brukseli czy zachodnioeuropejskich stolic w kontekście polskiego sporu z Komisją Europejską zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Ale kiedy mówi to Angela Merkel w przeddzień rozmowy z szefem KE, jest to przełom. I ogłuszający dzwonek ostrzegawczy dla polskich władz.
Niemiecka kanclerz nie słynie ani z ostrego języka, ani z antypatii do Polski. Utrzymanie naszego kraju w unijnym rdzeniu i głównym nurcie europejskiej polityki jest od początku jednym z filarów jej polityki. I wynika to nie z samej sympatii czy polskich korzeni, ale twardego interesu, zarówno jeśli chodzi o gospodarkę, politykę unijną czy politykę wschodnią. Dostrzegł to zresztą sam Jarosław Kaczyński, który przyznał, że dla Polski Merkel jest optymalnym wyborem w nadchodzących wyborach.
Trwa ładowanie wpisu: twitter
Dlatego kiedy inni przywódcy w Europie nie mieli oporów przed krytyką polskich władz, Merkel milczała, a nawet wyciągała do Warszawy rękę. Spotykała się z Jarosławem Kaczyńskim, zaprosiła Polskę na szczyt G7, uczyniła nasz kraj głównym partnerem targów prestiżowych targów w Hannoverze.
Jak widać, strategia ta okazała się być mało skuteczna. Polska nie tylko nie zeszła z kursu na samoizolację, ale tylko go zaostrzyła, ostentacyjnie ignorując uwagi Komisji Europejskiej, otwierając kolejne fronty konfliktu z Brukselą, wracając do antyniemieckiej histerii, a do tego planując zamach na niezależność sądownictwa. Póki jeszcze to było możliwe, Merkel wolała wysyłać Warszawie ostrzeżenia zakulisowo: przeciekami (fałszywymi, jak się okazało) o planach uzależnienia unijnych funduszy od przestrzegania prawa, czy rozmowami takimi jak ta z prezydentem Dudą podczas zawieruchy związanej z "reformami" sądownictwa.
Ale teraz, kiedy spór wkracza w końcową fazę, Merkel znalazła się pod ścianą. Musiała się określić. I to zrobiła. Jej słowa - choć wciąż podkreślające wagę dobrych stosunków z Polską - są jednoznaczne: miarka się przebrała.
W warstwie najbardziej podstawowej niemiecka kanclerz ma oczywiście rację. Praworządność i trójpodział władz jest jedną z podstaw Unii. Jeśli działania jednego kraju w jaskrawy sposób je łamią, cała Wspólnota traci wiarygodność - zarówno wśród swoich obywateli, jak i na zewnątrz. Dlatego Komisja nie ma większego wyboru i musi Polskę ukarać. Tym bardziej, że Warszawa nie oferuje tu żadnej szansy kompromisu lub rozwiązania, w której obie strony wyszłyby z tego z twarzą.
Ale słowa Merkel mają też szerszy kontekst. Jesteśmy w kluczowym momencie, w przededniu formowania się nowej Unii. Proces ten na dobre zacznie się po wrześniowych wyborach w Niemczech (które według wszelkich znaków, Merkel powinna znów wygrać), ale wiatr zmian widać już dziś. Czy tego chcemy, czy nie, UE będzie Unią dwóch (lub wielu) prędkości, z mocnym podziałem między jej zintegrowanym rdzeniem, a peryferiami. I właśnie dlatego nasi sąsiedzi i sojusznicy z regionu - nawet ci, jak Słowacja, którzy też niepokornie walczyła z Brukselą - przystali na niedawne propozycje Emmanuela Macrona dotyczące pracowników delegowanych, które przecież godzą w ich interesy (choć nie tak dotkliwie jak w przypadku Polski). Zrobili to, bo, jak wprost zadeklarował premier Słowenii, nie chcą być na peryferiach. Nasz rząd, prowadząc politykę konfrontacji z wszystkimi, sam pozbawił się takiego wyboru. Marka Polski stała się w Europie toksyczna, dlatego jesteśmy osamotnieni - i w kluczowej dla nas kwestii możemy być bezlitośnie, bezkarnie rozgrywani przez nieopierzonych populistów pokroju Macrona.
A Angela Merkel, przerywajac swoje milczenie, tylko umyła ręce i potwierdziła, że jest gotowa pogodzić się z takim stanem rzeczy.