Marcin Makowski: ”Kler”, czyli zmarnowana szansa Kościoła
"Kler" Wojciecha Smarzowskiego to film jednowymiarowy. Jeżeli reżyser w ogóle miał zamysł pomóc w "oczyszczeniu Kościoła", to jest to szansa artystycznie zmarnowana. Niemoc w tym zakresie ogarnęła zresztą nie tylko Smarzowskiego. Dotknęła również ludzi Kościoła, bo ich podejście do "Kleru" pokazało, że nie potrafią rozmawiać o własnych grzechach.
Tomasz Sakiewicz, redaktor naczelny "Gazety Polskiej Codziennie", komentując "Kler" stwierdził, że na film nie pójdzie, tak samo, jak w czasach okupacji kulturalni ludzie nie chodzili na hitlerowską propagandę wiedząc, że "tylko świnie siedzą w kinie". W kilku miasteczkach, jeszcze przed premierą, lokalni włodarze z PiS-u odgrażali się, że ze zgorszeniem będą walczyć cenzurą i w "ich kinach" Smarzowski nie zagości.
To prawda. Tak jak "Drogówka" nie naprawiła niczego w policji, tak i ”Kler” nie powstał jako katharsis dla Kościoła hierarchicznego. To raczej powtórzenie ulubionego motywu Smarzowskiego, w postaci zajrzenia za kulisy instytucji, w celu podejrzenia skrywanych przez nią grzeszków, rubaszności i hipokryzji. A to chyba wszyscy, bez względu na status społeczny lubią, o czym świadczą tłumy na premierze i pełne sale kinowe jeszcze kilka dni po niej.
O ile o zmarnowanej szansie "Kleru", operującego w warstwie narracyjnej na banałach, kliszach, żartach w stylu Patryka Vegi i szantażu emocjonalnym napisano już wiele, o tyle jedna rzecz nie daje mi spokoju.
Chodzi o wspomniane na początku podejście części Kościoła (bo przecież są nim wszyscy wierzący, a nie tylko księża), do samego filmu. Od dawna wiedzieliśmy przecież, że z grzechami Kościoła przyjdzie się również zmierzyć w Polsce.
Nagromadzenie w ostatnich miesiącach historii o zamiatanej pod dywan pedofilii, wyobcowaniu duchownych z problemów wiernych i opieszałości hierarchów nie jest wynikiem "efektu Smarzowskiego", ale raczej sam film jest wypadkową atmosfery i nieufności wzbierającej w społeczeństwie od lat 90., kiedy Kościół z pozycji heroicznej antykomunistycznej opozycji, stał się ciałem konsumującym władzę w nowej Polsce. A władza prędzej czy później usypia, korumpuje i rozleniwia.
W tym sensie "Kler" dla sporej części wiernych i duchownych stał się zmarnowaną szansą nie tyle z perspektywy wzięcia sobie moralitetów Smarzowskiego do serca, bo te były i są tendencyjne, a Jerzy Urban brylujący na warszawskiej premierze utwierdza w przekonaniu, że również nieszczere.
Kościół mógł przy okazji ogólnonarodowej debaty pokazać swoją najmocniejszą stronę i najlepsze oblicze, które objawia się w empatii. Pochyleniu się nad istotą braku zaufania do instytucji, którego film jest tylko fabularnym uzewnętrznieniem, a nie źródłem. Zamiast obrażać się, ciskać gromy, odwracać kota ogonem, cenzurować i bojkotować, trzeba było przyjść do debaty społecznej z pełną świadomością autentycznych słabości Kościoła, która często uzewnętrznia się nie tyle w chciwości biskupa czy życiu wikarego z gosposią, ale braku zapału w głoszeniu Ewangelii.
Chrystus pokazał w swoim ziemskim życiu, krytykując faryzeuszy, że instytucje religijne są martwe, jeśli nie żyją słowem, które głoszą. Dlatego "Kler" to w dużej mierze stracona szansa Kościoła, który zamiast kontrataku, powinien postawić na to, co było przyczyną jego sukcesu w pierwszych wiekach. Radość, wynikająca z Dobrej Nowiny o życiu wiecznym i odwagę w naprawianiu własnych błędów.
Jeśli kler coś zrozumiał z "Kleru" powinien wiedzieć, że takiej, dojrzałej twarzy, chrześcijaństwo potrzebuje dzisiaj najbardziej.
Marcin Makowski dla WP Opinie