Marcin Makowski: Jedni zapominają o Wałęsie, drudzy tupią nogami. Polska polityka robi się dziecinna
W niedzielne popołudnie podczas przemówienia Mateusza Morawieckiego w Gdańsku doszło do przepychanek. Opozycja wyciągnęła banery, przerwano spotkanie. Owszem, w sali BHP Stoczni Gdańskiej mówiąc o "Solidarności" należało wspomnieć Lecha Wałęsę. Tylko naiwny uwierzyłby jednak, że gdyby jego nazwisko padło, spotkanie skończyłoby się spokojnie. Opozycja nie uwzględniła takiego scenariusza.
Polityka - ile by dana partia nie obiecała i jak często nie mówiła o dialogu - prędzej czy później polaryzuje społeczeństwo. W końcu taka jest istota walki o władzę, której nikt nie dostaje w prezencie, ale przejmuje wyniku twardego konfliktu idei, programów oraz kadr. Dla jednych Donald Tusk to dzisiaj zdrajca zasługujący na Trybunał Stanu, a opozycja to Targowica. Dla innych Prawo i Sprawiedliwosć depcze demokrację, a Jarosław Kaczyński trzyma kraj w autorytarnym uścisku, zmieniając ministrów jak marionetki. Dlatego naiwnością byłoby oczekiwać, że uda się w tym wszystkim uniknąć emocji, a niekiedy nawet fizycznego starcia.
Wypadało wspomnieć o Wałęsie
Jest jednak czymś diametralnie różnym wiedzieć, że coś się może wydarzyć i rozumieć mechanizmy jakiegoś procesu, a go popierać, usprawiedliwiać i podsycać. Dlatego właśnie - bez względu na to, kto jest akurat u sterów - do najgorszych praktyk zaliczałem wdzieranie się na wykłady, spotkania wyborcze czy wiece, tylko po to, aby zakłócić ich przebieg, pokrzyczeć i dać się wynieść. Nie znoszę takiego stylu uprawiania polityki, w którym jakaś grupa przypisuje sobie moralną powinność rzucenia się rejtanem przed tym czy innym posłem albo ministrem. Owszem, w mediach podobne zdjęcia wyglądają fenomenalnie. Coś się dzieje, ludzie się szarpią, politycy stają przed wyzwaniem okiełznania rabanu, co zazwyczaj - jak świat długi i szeroki - jakoś im się nie udaje.
Dlatego właśnie potępiam również szarpaninę i zakłócenie spotkania Mateusza Morawieckiego z mieszkańcami Trójmiasta w słynnej sali BHP Stoczni Gdańskiej. - Tutaj wspaniali ludzie tacy jak Anna Walentynowicz czy Andrzej Gwiazda, Alina Pieńkowska, Andrzej Kołodziej i Hilary Jastak odegrali wielką rolę w ruchu Solidarności - stwierdził premier, nie wymieniając nazwiska Lecha Wałęsy. Dla wielu właśnie ten fakt stał się punktem zapalnym. W końcu nie można uczciwie mówić o "Solidarności", bez wymienienia nazwiska Lecha Wałęsy. Jak byśmy dzisiaj nie oceniali jest zachowania, jakiego zdania nie mieli o agenturalnej przeszłości, nie da się wygumkować historii. Każda władza, która stara się to robić, w końcu ponosi na tym odcinku klęski. Korona by z głowy premierowi nie spadła, gdyby wymienił nazwisko przywódcy ruchu, o którym opowiadał.
Polityka to nie tupanie nogami
Z drugiej strony brak wspomnienia laureata pokojowej Nagrody Nobla, któremu dzisiaj marzy się powrót na fotel politycznego rozgrywającego, nie usprawiedliwia wszyniania burd, zakłócania spotkania z wyborcami i szarpaniny z innymi zgromadzonymi. Przecież nawet, gdyby Wałęsa pojawił się w przemówieniu, i tak obejrzelibyśmy dzisiaj te same obrazki. Transparenty antypisowskie były gotowe. Ludzie, którzy przyszli z jednym celem, czekali na sygnał, wyciągając w górę konstytucje, pokrzykując przy tym coś o Misiewiczach i chciwości.
Męczy mnie już, i mam wrażenie, że nie tylko mnie, ten małostkowy i patetyczny styl naszego teatru partyjnego. Jedni są zbyt dumni, żeby wspomnieć o swoich politycznych przeciwnikach, nawet, jeśli zapisali się na kartach historii, drudzy potrafią jedynie uderzać w podniosłe tony i tupać nogami. Choć polityka bywa brutalna, bez dojrzałości staje się po prostu dziecinna.
Marcin Makowski dla WP Opinie