Makowski: "Lewica nie ma wyboru. Sezon na Biedronia się skończył, teraz liczy się Zandberg" [OPINIA]
Lewica, choć w jej skład wchodzą trzy partie, kandydata na prezydenta musi wystawić jednego. Jeśli liczy choćby na cień szansy w powtórzeniu sukcesu z wyborów parlamentarnych i umie wyciągać wnioski z badań opinii publicznej, postawi na Adriana Zandberga. Jeśli chce po prostu ładnie przegrać, w kolejce czeka Robert Biedroń.
Postawmy sprawę jasno: jeżeli Lewica chce być ugrupowaniem "ludu", lud przemówił. W sondażu IBRiS dla Wirtualnej Polski, w którym zapytaliśmy kto byłby lepszym kandydatem na prezydenta w starciu z Andrzejem Dudą, na Adriana Zandberga wskazało aż 41,6 proc. ankietowanych. Robert Biedroń - niedawna nadzieja salonu - może liczyć jedynie na rozczarowująco niskie poparcie rzędu 15,6 proc. To jednak nie słupki sondażowe, ale demografia potencjalnych wyborców sprawia, że lider partii Razem jest jedyną sensowną opcją w obecnych warunkach społecznych w kraju.
Zandberg wchodzi na salony
Gdyby przyjrzeć się jednak politycznym losom Adriana Zandberga, niewiele wskazywało na to, że dojdzie do miejsca, w którym nazwać go będziemy mogli nie tylko posłem, ale również potencjalnym kandydatem na głowę państwa. Gwiazda debaty prezydenckiej z 2015 roku, która z szerzej nieznanej lewicowo-marksistowskiej efemerydy uczyniła liczącego się gracza w przestrzeni publicznej, przez niemal całe następne cztery lata funkcjonowała na jej marginesie.
Z ciążącym - zwłaszcza wśród wyborców liberalnych - odium "rozbijacza lewicy", przez którego ówczesna koalicja nie przekroczyła progu wyborczego, umożliwiając samodzielne, mroczne niczym serce Saurona rządy Zjednoczonej Prawicy.
Zobacz też: Sondaż IBRiS dla WP. Patryk Jaki: w naszym obozie Szymon Hołownia jest niedoceniany
To już jednak przeszłość. Dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności w postaci Grzegorza Schetyny, który stwierdził, że SLD zbyt komfortowo poczuło się w Koalicji Europejskiej niewiele dając od siebie w zamian. I mimo wyraźnej chęci samego Sojuszu - to jego zaloty przy konstruowaniu Koalicji Obywatelskiej odrzucił. Stał się tym samym politycznym ojcem związku partnerskiego z rozsądku, w postaci połączenia sił "trzech tenorów". Włodzimierza Czarzastego, Roberta Biedronia i Adriana Zandberga.
Marksista z rozsądku
Choć dwóch ostatnich budowało partie w oparciu o krytykę skostniałych kawiorowych postkomunistów, zapewniało o chęci rozbijania partyjnego betonu, mówiło o ideowości i własnych ambicjach w polityce, ostatecznie wybrali oni model lewicowego pragmatyzmu, krytykowany wcześniej u Barbary Nowackiej.
Takim oto sposobem, odstawiając na chwilę na półkę dzieła zebrane Marksa i Pikett'yego, Zandberg z uczestnika kawiarnianych debat o 70 proc. podatku dla najbogatszych, doszedł do punktu, w którym to on z mównicy sejmowej, po expose premiera Mateusza Morawieckiego, wygłasza de facto najciekawsze merytorycznie przemówienie, nie ograniczające się tylko do krytyki modelu rządów Prawa i Sprawiedliwości. Widać to było zwłaszcza w porównaniu z jałowym, skupionych wyłącznie na rzucaniu antypisowskich zaklęć w przemówieniach Borysa Budki i Grzegorza Schetyny.
Bez względu jednak na to, jak będziemy rozbijać na części jego poglądy, co z nich wyciągać i jak nazywać Adriana Zandberga (a tutaj spektrum jest szerokie, od neomarksisty po eurokomunistę), to on jednak najlepiej na lewicy czuje skąd wieje polityczny wiatr zmian.
Kandydat szyty na miarę
Spójrzmy raz jeszcze w statystyki badań dla WP, bo one mówią więcej niż tysiąc felietonów. Brutalna - dla Roberta Biedronia - prawda jest bowiem taka, że "uśmiechnięta twarz lewicy" zużyła się szybciej niż trwała astronomiczna wiosna. Zandberg, co istotne w walce o elektorat PiS-u prowadzi ze swoim potencjalnym kontrkandydatem w każdej (poza wyborcami w wieku 30-39 lat) grupie wiekowej. Zwłaszcza wśród osób starszych, gdzie jego poparcie wraz z wiekiem skokowo rośnie.
Ciekawe i stosunkowo nieintuicyjne jest również wysokie poparcie Adriana Zandberga, jakby nie było intelektualisty z Warszawy, we wsiach, małych i średnich miastach oraz... metropoliach. Biedroń prowadzi jedynie w przedziale dużych ośrodków miejskich, od 200 do 500 tys. mieszkańców, ale stosunkowo nieznacznie.
Adrian Zandberg sprawił również, że to co było przez lata obciążeniem, czyli zbyt radykalna retoryka podatkowa, wspominanie o bezwarunkowym dochodzie podstawowym i regulacjach wolnego rynku spędzających sen z powiek liberałom, przestało straszyć tych, którzy zrozumieli, że na jego radykalizmie mogliby skorzystać. Nie bez powodu na jednego z liderów partii Razem najchętniej głosowaliby emeryci, renciści, studenci, drobni przedsiębiorcy czy bezrobotni. Biedroń zdominował jedynie grupę pracowników tzw. "umów o dzieło", czyli klasę kreatywną dużych miast. Wśród jego zwolenników dominowali również ludzie, którzy deklarowali - w przeciwieństwie do potencjalnych wyborców Zandberga - niewielkie zainteresowanie samą polityką.
Koniec wiosny Biedronia
Oczywiście na pół roku przed wyborami prezydenckimi mówienie o tym, kto ma w ogóle szanse w walce z Andrzejem Dudą, gdy nie znamy jeszcze kandydata Platformy czekającej na pseudo-prawybory, jest pisaniem palcem po piasku. Pewne trendy jednak już dzisiaj widać na nim zbyt wyraźnie, aby można je było ignorować. Jednym z nim jest słabnięcie Roberta Biedronia, który na własne życzenie został żywym wcieleniem politycznego PR-u wydrążonego z treści i wzrost na znaczeniu Adriana Zandberga, który PR-em gardzi, ale aby myśleć o czymś więcej niż brylowaniu w mediach i debatach akademickich, będzie się musiał z nim zaprzyjaźnić.
Czy da się w człowieka który za młodu występował na wiecach w koszulce z Marksem zrobić polskiego prezydenta? Nie. Czy lewica ma jednak lepszego kandydata? Na to pytanie myślę, że sami państwo potrafią odpowiedzieć. Tylko jak przełknie to wszystko Włodzimierz Czarzasty? Bo co Razem na do powiedzenia przedstawicielom liberalnego salonu, którzy z paniką przyjęli wieść o "pięciu minutach Zandberga" w kontrze do niezachwianej wiary w mądrość Koalicji Obywatelskiej już wiemy. Jeśli jednak Zandberg realnie myśli o kandydowaniu, na "ok boomer" (popularny zwrot, który kieruje się do osoby starszej w momencie, gdy chce się z nią zakończyć rozmowę - przyp. red.) skończyć nie może, bo takich spraw nie wygrywa się memami. To jego prawdziwy sprawdzian.
Marcin Makowski dla WP Opinie