Majmurek: Wygrał Tomasz Grodzki. Dla Kaczyńskiego "nowe" w Senacie to jak cierń w łapie lwa (OPINIA)
To nie jest pewne zwycięstwo. Większość opozycji w Senacie jest krucha. Wystarczy, że dwóch senatorów zachoruje. I już rządząca partia wygrywa głosowanie w izbie wyższej.
Naprawdę widać było, że Prawo i Sprawiedliwość nie chce odpuścić Senatu. Prawica próbowała bezskutecznie szafować protestami wyborczymi, prowadzić rozmowy z senatorami niezależnymi i opozycji. Wszystko na nic. Czego rządząca partia nie robiłaby za kulisami - nie zadziałało.
12 listopada wieczorem PiS przegrało pierwsze ważne głosowanie w Senacie: kandydat opozycji, Tomasz Grodzki, został marszałkiem Senatu. Poparło go 51 senatorów - 48 partii opozycji demokratycznej i trzech niezależnych. Polityczna gra w izbie wyższej dopiero się jednak zaczyna. PiS wcale nie musi ciągle w niej przegrywać.
Stała mobilizacja
Dziś senatorzy opozycyjni i niezależni wyjątkowo się zmobilizowali. Nic dziwnego - oczy całej Polski były na nich zwrócone, gdyby któryś dał się "przekonać" PiS albo nie dotarł na kluczowe głosowanie, spotkałby się z trudnym do wyobrażenia ostracyzmem. Przykład radnego Kałuży, który za posadę wicemarszałka województwa śląskiego, zapłacił niemałą społeczną cenę, zniechęcał do podobnych ruchów.
Zobacz też: Wybór marszałka Senatu. Jan Maria Jackowski: różnice w głosowaniach będą niewielkie
W kolejnych głosowaniach, w codziennej parlamentarnej rutynie o podobną mobilizację będzie znacznie trudniej. Psychologiczne i społeczne koszty głosowania wspólnie z PiS, czy nawet zmiany partyjnych barw przez senatorów niezależnych czy z PO będą spadać w trakcie kadencji. Zwłaszcza gdyby PO zaczęła się sypać po ewentualnej klęsce jej kandydata lub kandydatki w wyborach prezydenckich.
Każde głosowanie w Senacie będzie polityczną bitwą, której wynik do ostatniej chwili pozostanie niewiadomą. Nawet scenariusz, gdy z czasem wyłania się większość dla wyboru nowego, prawicowego marszałka Senatu nie jest czymś, co można z czasem zupełnie wykluczyć.
Wykorzystać narzędzia
Kluczowe pytanie brzmi teraz: w jaki sposób opozycja zdefiniuje Senat? Jak wykorzysta narzędzia, jakie daje jej kontrola nad izbą wyższą? Oczywiste jest, że Senat będzie działał jako hamulec pisowskiego taśmociągu legislacyjnego. Wprowadzanie kluczowych zmian w tydzień - od złożenia projektu poselskiego w poniedziałek w południe do podpisu prezydenta w piątek późnym wieczorem - będzie teraz znacznie trudniejsze, jeśli nie niemożliwe.
Wyborcy opozycji tego od Senatu oczekują, to był jeden z powodów, dla których zaakceptowali pakt senacki. Ale samo opóźnianie projektów PiS nie wystarczy, jeśli projekt "opozycyjny Senat" ma przynieść polityczne owoce. Do tego Senat musi stać się nie tylko hamulcem najbardziej destrukcyjnych projektów PiS, ale także żywym przykładem na to, że inna polityka, niż ta firmowana przez Jarosława Kaczyńskiego - oparta na ciągłym kryzysie, pogardzie dla przeciwników, podkręcaniu polaryzacji - jest możliwa. Opozycja musi zmienić dziś w Senat w przykład polityki, jaka może przyjść po Kaczyńskim.
Co to mogłoby oznaczać w praktyce? Po pierwsze, Senat może stać się izbą autentycznej debaty. Gdzie o procedowanych ustawach toczy się autentycznie merytoryczna dyskusja, uwzględniająca różne punkty widzenia i społeczne interesy. W przeciwieństwie do ciągle ogrodzonego barierkami Sejmu, Senat mógłby stać się izbą prawdziwie otwartą: na ekspertów, obywateli, niezależne środowiska. Izba wyższa ma inicjatywę ustawodawczą: opozycja może więc wykorzystać kontrolę nad izbą do tego, by przynajmniej wrzucić do debaty publicznej ważne projekty, jakie nie miałyby szans poparcia w parlamencie całkowicie zdominowanym przez PiS.
Senat może też wiele zrobić na polu polityki kadrowej. Ma wpływ na wybór nowego Rzecznika Praw Obywatelskich, członków Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji czy Rady Polityki Pieniężnej. Opozycja może wprowadzić do tych ciał nieoczywistych, merytorycznych, zdolnych wnieść autentycznie świeże myślenie kandydatów.
To wszystko nie będzie łatwe: opozycyjny blok w Senacie tworzą trzy komitety wyborcze i trzech senatorów niezależnych. Trudno będzie im ustalić wspólne stanowisko. Większość z nich od dawna obecna jest w polskiej polityce, niektórzy bardzo słabo nadają się na symbole nowej jakości w polityce. Opozycyjny blok jest też politycznie mocno konserwatywny, dominuje w nim prawe skrzydło PO: wyborczynie głosujące na Lewicę mogą średnio jeszcze poczuć się przez niego bardzo średnio reprezentowane.
Wyzwania Tomasza Grodzkiego
Bardzo wiele zależy tu od nowego marszałka Senatu, Tomasza Grodzkiego. To nie był oczywisty wybór. Na politycznej giełdzie krążyły nazwiska znacznie bardziej doświadczonych polityków: Bogdana Borusewicza, Krzysztofa Brejzy, Marka Borowskiego.
Postawiono na niezapisaną, nieobciążoną negatywnym elektoratem kartę. Do tej pory marszałek Grodzki pozostawał szerzej nieznany opinii publicznej poza swoim okręgiem wyborczym. Wiele osób nawet z bliska obserwujących politykę dowiedziało się o nim, gdy do mediów wyciekła informacja, że PiS próbował go "przekonać" do zmiany barw propozycją teki ministra zdrowia.
Teraz, z dnia na dzień, Grodzki wchodzi do pierwszej politycznej ligi. Nie tylko stał się właśnie formalnie trzecią osobą w państwie, ale także jednym z nieformalnych liderów całej demokratycznej opozycji. Czy podoła tej roli?
By się mu to udało, będzie musiał - znów - trochę na nowo wymyślić swoją funkcję. Warunki są bowiem wyjątkowe, żaden marszałek Senatu poprzednich dziewięciu kadencji nie miał takiej politycznej wagi. Na razie Grodzki wygłosił dobre przemówienie w Senacie: krótkie, konkretne, koncyliacyjne, przypominające, że Polska jest dla wszystkich: niezależnie od wieku, wiary, lub jej braku, statusu społecznego.
Nie liczyć z nikim
Jako marszałek Grodzki będzie więc żywym symbolem tego, że PiS nie jest jedynym reprezentantem "suwerena", że drugą stroną, tą niegłosującą na partię Jarosława Kaczyńskiego, rządząca partia też musi się liczyć.
Liderowi PiS będzie to wszystko bardzo nie w smak. Przez ostatnie cztery lata nie musiał liczyć się z nikim. W filozofii politycznej Jarosława Kaczyńskiego zwycięstwo wyborcze powinno dawać zwycięskiej partii mandat do rządów, możliwie minimalnie, jeśli w ogóle, ograniczanej przez inne instancje. Przez ostatnie cztery lata prezes PiS konsekwentnie podporządkowywał sobie wszelkie mające kontrolować władzę instytucje: od Trybunału Konstytucyjnego po Najwyższą Izbę Kontroli. Teraz będzie musiał mierzyć się z niezależnym Senatem.
Ostatecznie Kaczyński zawsze może Senat przeczekać i przegłosować. Konieczność negocjowana z izbą wyższą będzie go jednak uwierała, jak cierń w łapie uwiera lwa. Efekt? Narastający ból i dyskomfort mogą w końcu sprowokować człowieka, ciągle rządzącego Polską, do błędów. Do politycznie bardzo kosztownych ruchów.
Jakub Majmurek WP Opinie