Łukasz Warzecha: Populizm PiS nie bierze jeńców
5600 złotych – tyle na charytatywną fundację przelał Dawid Jackiewicz, były minister skarbu. Zrobił to, gdy został wymieniony przez rzeczniczkę PiS Beatę Mazurek jako jeden z tych, którzy swoich nagród jeszcze nie zwrócili. To tryumf groźnego populizmu nie tylko nad zdrowym rozsądkiem i interesem państwa, ale nad najzwyklejszą ludzką przyzwoitością. Jackiewicz od miesięcy bowiem samotnie walczy z nowotworem, będąc w bardzo nieciekawej sytuacji materialnej.
W latach 2010-2015 Urugwajem rządził prezydent José Mujica. Znany jako "najbiedniejszy prezydent świata", stał się ikoną wszystkich populistów świata. Mieszkał na starej farmie z kurami, jeździł wiekowym garbusem, a całą pensję prezydenta przekazywał na swój ruch polityczny oraz ubogich. Pensję, nawiasem mówiąc, wyraźnie wyższą niż pensja prezydenta RP, wynosiła ona bowiem około 11 tys. dolarów, czyli ponad 40 tys. złotych. Przypominam, że prezydent RP zarabia około 20 tys. złotych, czyli dwukrotnie mniej. PKB Urugwaju to 60 mld dolarów, Polski – 510 mld dolarów. Urugwaj stać na to, żeby odpowiednio opłacać swojego prezydenta.
Jednak standard, który wyznaczył swoją ekstrawagancją Mujica, to chyba nie jest to, do czego aspiruje Polska. Tak się przynajmniej wydawało. Skromność władzy nie oznacza biedowania, a wymuszone przez partię datki na organizacje charytatywne z etycznego punktu widzenia nie mają żadnej wartości.
Mogli to zrobić inaczej…
Nagrody, które ministrom przyznała Beata Szydło, stanowiły dla PiS jeden z najpoważniejszych problemów wizerunkowych od 2015 roku. Prawo i Sprawiedliwość miało jednak wiele sposobów na wybrnięcie z tej sytuacji. Przede wszystkim mogło przewidzieć, że sprawa tak się skończy, bo ministerialne czy urzędnicze nagrody zawsze budziły emocje. Szczególnie musiało się tak stać w przypadku partii, która z pochylania się nad najuboższymi – i wyłącznie nad nimi, bo wszyscy pozostali są wyraźnie poza orbitą zainteresowania władzy – uczyniła swój główny atut. PiS doskonale zarazem wiedział, że pracownicy administracji, w tym szczególnie wiceministrowie, zarabiają za mało.
Dlatego raz już próbowano to zmienić – w połowie 2016 roku. Wówczas się nie udało, ponieważ pod projekt podwyższenia płac w administracji podczepili się posłowie. Zrobiła się awantura, a wnioskodawca projektu, poseł PiS Łukasz Schreiber, mówił: "Odczytaliśmy głosy naszych wyborców, głos Polaków. Dlatego wycofujemy projekt". Tymczasem miał on również uregulować sytuację finansową pierwszej damy. Dziś zamiast podwyżki posłowie dostali obniżki, które nieuchronnie uzależnią ich jeszcze bardziej od liderów partii i obniżą i tak w większości niską jakość wybrańców narodu. Ten projekt był ostatnim przebłyskiem propaństwowego myślenia w tej sprawie.
PiS mógł jednak przecież do sprawy wrócić, reformując system mądrze. Nagrody powinny być przyznawane jedynie za faktycznie nadzwyczajne dokonania zamiast być zwykłym dodatkiem do pensji, rekompensującym niską w relacji do obowiązków i odpowiedzialności płacę. Pensje powinny znacząco wzrosnąć. Przywileje, które także kosztują podatnika, powinny zostać obcięte. Takie rozwiązanie wymagałoby jednak dłuższej analizy i nie byłoby bardzo popularne. Jednak PiS dysponowało wystarczającym kapitałem zaufania, żeby zapłacić nim za taką autentycznie dobrą zmianę.
…a wybrali najgorzej
Zamiast tego rządzący zdecydowali się na wyjście najgorsze z punktu widzenia państwa: polityczną presję na zwrot nagród oraz wstrzymanie tychże na czas nieokreślony, a więc pozostawienie najważniejszych urzędników na gołych pensjach, śmiesznie niskich w stosunku do zakresu obowiązków i odpowiedzialności, o czym w słynnej nagranej potajemnie rozmowie z Pawłem Wojtunikiem całkiem trafnie wspominała Elżbieta Bieńkowska ("za sześć tysięcy tylko złodziej albo idiota…").
Skutki są żenujące. Szef Kancelarii Premiera Michał Dworczyk oświadczył, że aby wykonać partyjne polecenie (sam zresztą podkreślił, że chodziło tu o nakaz partii, a nie polecenie premiera) musiał wziąć kredyt i sprzedać samochód. A nie był jedynym ministrem, postawionym w tej sytuacji. Gdyby ktoś szukał dobrej ilustracji do przenośni państwa z dykty, to jest to jedna z nich: rząd, którego najważniejsi urzędnicy pracują za niewielkie pieniądze, ale aby zaspokoić apetyty ludu i bronić się przed spadkiem sondaży, muszą się zapożyczać, żeby zwrócić przyznane im wcześniej nagrody.
Że ludziom się to podoba – to jasne. PiS zamówił sondaż, z którego wynikło, że Polacy uważają w większości, iż członkowie rządu powinni zarabiać po 5 tysięcy. Nie ma w tym nic dziwnego ani zaskakującego. Większość respondentów nie rozumie zależności pomiędzy zakresem obowiązków a wynagrodzeniem, nie zna obszaru kompetencji ministra czy wiceministra, a sumy rzędu 5 tysięcy złotych to dla wielu sumy astronomiczne.
Dojrzalsze podejście
Nie znaczy to jednak, że rządzący mają się tym sondażowym kryterium kierować, podobnie jak nie muszą się kierować pokrzykiwaniami opozycji, która postanowiła rywalizować z nimi w populizmie. Co zresztą nie dziwi, bo łatwo próbować przebić w nim rządzących, gdy nie ponosi się samemu odpowiedzialności za państwo. Ale od tych, którzy ją ponoszą, mamy prawo oczekiwać dojrzalszego podejścia, które powinno brać pod uwagę nie to, jakich pensji dla władzy chcieliby przeciętni Polacy, ale kilka innych czynników.
Po pierwsze – zakres odpowiedzialności i obowiązków.
Po drugie – względną konkurencyjność wobec propozycji rynkowych dla fachowców. Dotyczy to głównie wiceministrów, bo ministrowie są z zasady nominatami politycznymi, ale też nie mogą zarabiać mniej od swoich podwładnych. Sektor publiczny nigdy nie będzie konkurencyjny wobec prywatnego w liczbach bezwzględnych, ale do samego wynagrodzenia należy doliczyć zdobywane doświadczenie, które także jest kapitałem. Nie znaczy to jednak, że wynagrodzenie może być wielekroć niższe niż w sektorze prywatnym.
Po trzecie – ograniczenie pokusy korupcyjnej. Nie wystarczy mieć dobrze działającego CBA. Odpowiednia wysokość pensji również sprzyja ograniczeniu korupcji. Pokusa korupcyjna zaś rośnie ogromnie tam, gdzie wynagrodzenie stoi w wyraźnym dysonansie z zakresem odpowiedzialności.
Po czwarte – trzeba uważnie wyważyć wysokość wynagrodzenia, tak aby było ono odpowiednio wysokie, ale zarazem aby nie stanowiło jedynej i przemożnej pokusy przy obejmowaniu stanowiska.
Dopiero na ostatnim miejscu rządzący mogą ewentualnie brać pod uwagę oczekiwania społeczne w tej sprawie. Stawianie ich na czele hierarchii lub, co gorsza, traktowanie w ogóle jako jedynego istotnego czynnika, to właśnie kwintesencja populizmu.
Zbędny heroizm
Sprawę zwrotu nagród spinają klamrą dwie historie. Pierwsza to wspomniany przypadek Dawida Jackiewicza, byłego ministra skarbu, po odwołaniu pozostawionego samemu sobie. Jackiewicz walczy z chorobą nowotworową, jest w bardzo kiepskiej sytuacji materialnej. Mimo to rzeczniczka PiS Beata Mazurek wspomniała o nim w kontekście zwrotu nagród i Jackiewicz swoją nagrodę zwrócił, choć z rządem dawno nie ma nic wspólnego. Można podziwiać heroizm byłego ministra, ale wydaje się on całkowicie zbędny. Nikt o normalnej wrażliwości nie miałby pretensji, gdyby Jackiewicz na słowa pani Mazurek nie zareagował. Komentarz do tej sytuacji musiałby zahaczać o zwroty mocno nieparlamentarne.
Druga historia to przypadek Witolda Waszczykowskiego, który całkiem wprost stwierdził, że nagrody nie odda, bo dostał ją od premier Szydło za swoją pracę. I jakkolwiek nie ocenialibyśmy systemu nagród czy dokonań byłego szefa MSZ, a także wziąwszy pod uwagę, że Waszczykowski ma do partii swoje żale – ten akt przeciwstawienia się skrajnemu populizmowi budzi pewną sympatię.
Łukasz Warzecha dla WP Opinie