Ludobójstwo w Indonezji. Sprawcy zbrodni zostali uznani za bohaterów
• W latach 1965-66 w Indonezji zamordowano ponad pół miliona ludzi
• Ofiarami byli głównie komuniści i ludzie podejrzewani o lewicowe poglądy
• Egzekucje wykonywali mordercy wyciągnięci z więzień
• Zatrzymano 1,5 mln ludzi, którzy trafili m.in. do obozów koncentracyjnych
• Wielu więźniów politycznych zmuszono do przymusowej pracy dla zachodnich koncernów
• Zbrodniarze przez dziesięciolecia cieszyli się statusem narodowych bohaterów
Bapa Tengkorak zawsze był porywczy i brutalny. Gdy po jednym ze wspólnych połowów wuj odmówił pieniędzy, młody wówczas chłopak chwycił maczetę i ciął go prosto w szyję. Za morderstwo w portowej restauracji dostał 12 lat. Ale Indonezja już wkrótce znalazła dla niego inną rolę.
W styczniu 1966 roku naczelnik więzienia, w którym Bapa odbywał karę, otrzymał list od dowódcy pobliskiego garnizonu. Armia potrzebowała dziesięciu mężczyzn: silnych, skorych do przemocy i potrafiących zabijać. Najlepiej bez wahania i zbędnych pytań.
Nadzorca wybrał najgorszych degeneratów. Jednym z nich był Tengkorak. Wkrótce cała grupa trafiła do bazy wojskowej w Maumere. Tam poznali swoje zadanie. - Mieliśmy mordować członków Indonezyjskiej Partii Komunistycznej (PKI). Nazywano to "obowiązkiem wobec państwa" - opisywał prawie pół wieku później magazynowi "Tempo". Armia wyciągnęła go z więzienia, aby został katem.
Większość egzekucji odbywała się w lasach i na polach wokół Maumere. Żołnierze zwozili schwytanych ludzi ciężarówkami, czasami było to kilkadziesiąt osób na raz. - Wszystko działo się w nocy. Skrępowanych jeńców ustawiano na skraju wykopanych przez nas dołów, a my odrąbywaliśmy im głowy maczetami. Byli przy tym uzbrojeni strażnicy, nie mogliśmy odmówić, musieliśmy zabijać nawet własnych krewniaków - wspominał. Kiedy po czterech miesiącach strumień ofiar wysechł, mordercy mogli wrócić do domów. Byli wolni. Wojsko wypłaciło też każdemu z nich 1500 rupii i pięć worków ryżu.
A takich jak Bapa Tengkorak były tysiące.
Pod koniec 1965 roku roku indonezyjska armia postanowiła ostatecznie oczyścić kraj z komunizmu. Nie chodziło o walkę z ideologią; istotą planu była fizyczna likwidacja liczącej blisko 3 mln członków PKI. Aby przyspieszyć eksterminację, generalicja sięgnęła po pomoc skazanych zabójców i oprychów z lokalnych gangów. Fala przemocy bardzo szybko rozlała się na większość kraju; do polowania na rzekomych komunistów przyłączali się zwykli cywile, w tym uczniowie licznych szkół koranicznych. Propaganda nie pozostawiała złudzeń: walka z komunizmem była walką o przetrwanie, wroga należało zgładzić, zanim on zdąży zadać cios. W niespełna rok wymordowano co najmniej pół miliona ludzi, kolejne setki tysięcy miały skonać w katowniach i obozach pracy. Choć indonezyjskie ludobójstwo było jedną z największych rzezi XX wieku, przez dziesięciolecia pozostawało zbrodnią niemal całkowicie przemilczaną.
Zamach prewencyjny
Nocą 30 września 1965 roku uzbrojeni napastnicy zaatakowali domy siedmiu czołowych generałów Indonezyjskich Sił Zbrojnych (TNI). Uciec zdołał tylko jeden; trzech zginęło na miejscu, a trzech straciło życie nieco później na obrzeżach stołecznej bazy lotniczej Halim. W tym samym czasie około dwa tysiące żołnierzy zajęło leżący w centrum Dżakarty Plac Merdeka. Buntownicy opanowali również budynek państwowej rozgłośni radiowej. Kiedy miasto budziło się ze snu, puczyści ogłosili na jej falach przejęcie władzy. Ich akcje, jak przekonywali, miały służyć "uchronieniu prezydenta Sukarno przed przewrotem szykowanym przez CIA i nacjonalistycznych generałów". Swoją grupę nazwali Ruchem 30 Września.
Mordując czołowe postaci w armii, zamachowcy pominęli małomównego szefa sił rezerwowych, generała Hadżiego Muhammada Suharto. Było to ogromnym błędem. Doświadczony dowódca jeszcze przed południem zmobilizował własne oddziały oraz jednostki specjalne i otoczył okupujących Merdekę powstańców. Przewrotowcy nie stawiali oporu. Schronieni w bazie Halim liderzy rewolty poddali się kilkanaście godzin później. Rankiem 2 października Ruch 30 Września przestał istnieć.
Historycy do dzisiaj nie są zgodni co do tego, kto tak naprawdę stał za nieudanym puczem - jedni badacze popierają wersję oficjalną, inni wskazują tu na wewnętrzne spory w siłach zbrojnych lub manipulacje samego Suharto. Wojsko nie miało jednak wątpliwości - już na samym początku jednoznacznie obciążyło odpowiedzialnością za zamach Indonezyjską Partię Komunistyczną. Dla wielu było to sygnałem, na który czekali od dawna. Pierwsze czystki zaczęły się w dniu pogrzebu zamordowanych generałów.
Strefy wpływów
Choć dopiero co uzyskała niezależność, w połowie XX wieku Indonezja była już państwem po przejściach. Blisko 90 milionów Indonezyjczyków mówiło różnymi dialektami, wyznawało odmienne tradycje i inaczej czciło swoich bogów. W tyglu religii, ras i sprzecznych interesów nie było szans na stabilność; krajem co rusz wstrząsały rebelie, część prowincji rozważała secesję, a kolejni premierzy kapitulowali po kilku miesiącach u władzy. W 1957 roku prezydent Ahmed Sukarno - legendarny lider walki o niepodległość od Holandii i Japonii - postanowił zakończyć eksperyment z demokracją na modłę zachodnią i wprowadził własny model rządów. Zamiast setek pozbawionych znaczenia partyjek, Demokracja Sterowana, jak ją nazwał, miała opierać się na trzech niezmiennych filarach: reprezentowanym przez armię nacjonalizmie, umiarkowanym islamie oraz komunizmie. Sukarno, jako głowa państwa, zapewniałby równowagę między każdym z elementów. Problem tkwił w tym, że zapatrzony w chińskie plany pięcioletnie prezydent coraz mocniej skręcał w
lewo.
Założona ponad trzy dekady wcześniej Indonezyjska Partia Komunistyczna przez długi czas funkcjonowała na marginesie lokalnej polityki. Wszystko zmieniło się, gdy Indonezyjczycy dostrzegli, że tradycyjne elity nie mają recepty na kłopoty kraju. Efekt był natychmiastowy. O ile w 1951 roku PKI liczyła zaledwie kilka tysięcy członków, tak pod koniec dekady czerwoną legitymację posiadało już ponad 1,5 mln ludzi. Rewolucyjny program komunistów - zakładający m.in. laicyzację, nacjonalizację oraz sprawiedliwszy podział gruntów - nie podobał się jednak wszystkim.
Dla muzułmańskich ugrupowań socjaliści byli naturalnym wrogiem - nieczystą siłą, która wpychała Indonezję w szpony ateizmu. Islamskim radykałom nie podobała się też promowana przez PKI reforma rolna. Aby rozdać ziemię chłopom, komuniści musieli ją najpierw odebrać właścicielom. Najwięcej do stracenia mieli tu tak zwani Kiai, czyli przywódcy szkół religijnych. Obok wysokich rangą oficerów, to oni byli najpotężniejszymi latyfundystami w kraju.
Z rosnącymi wpływami PKI nie mogły pogodzić się również Wielka Brytania i USA. Indonezja leżała na trasie jednego z najważniejszych szlaków wodnych na świecie, a bogactwa naturalne - od złóż węglowodorów po liczne minerały i żyzne gleby - przyciągały do niej wiele zachodnich firm. Gdy w 1962 roku komuniści skonfiskowali pierwsze obiekty należące do brytyjskich przedsiębiorstw, Londyn i Waszyngton zaczęły zachęcać generałów TNI do pozbycia się Sukarno i jego czerwonych towarzyszy. Dzięki wieloletniej działalności wywiadowczej, CIA wiedziało o Partii Komunistycznej niemal wszystko - na początku rzezi amerykańska ambasada w Dżakarcie przekazała nawet wojskowym szwadronom śmierci listę z adresami 5 tysięcy czołowych członków PKI. - To zdecydowanie pomogło armii. Prawdopodobnie zabili na jej podstawie wielu ludzi, więc zapewne sam mam sporo krwi na rękach, ale to nie do końca złe. Czasem trzeba uderzyć stanowczo - opowiadał po latach reporterom "San Francisco Examiner" były urzędnik placówki.
Choć początkowo wojsko wzbraniało się przed otwartym konfliktem, opór generałów stopniowo topniał. Kiedy Sukarno i komuniści ogłosili plany stworzenia ludowej milicji, tak zwanej Piątej Siły, ich wrogowie postanowili działać. Potrzebowali tylko pretekstu. Dostarczył go Ruch 30 Września, ktokolwiek za nim stał.
Bez pardonu
Antykomunistyczne czystki zaczęły się w stolicy, lecz szybko przeniosły się do całej Indonezji, zwłaszcza centralnej i zachodniej. Mimo że większość masakr koordynowali żołnierze, w niektórych regionach polowaniem na komunistów zajęły się na prawicowe bojówki związane z Nahdatul Ulamą i Muhammadiją, dwoma potężnymi ugrupowaniami sunnickimi. Na wyspie Bali, gdzie zginęło około 80 tysięcy ludzi, morderstwami kierowały z kolei głównie hinduistyczne elity.
W pierwszych tygodniach zabójcy skupiali się przede wszystkim na jawnych członkach PKI, ale lista ofiar szybko się wydłużyła. Związkowcy, działaczki organizacji kobiecych, intelektualiści, chińscy imigranci i bezrolni chłopi - nikt nie mógł czuć się bezpiecznie. Prześladowcy wybijali często nie tylko domniemanych komunistów, ale i ich rodziny. Wystarczył cień podejrzenia o lewicowe sympatie, choćby i kłamliwy donos, aby znaleźć się na celowniku. Nieliczne relacje, które przedostawały się na zewnątrz (armia wypraszała zagranicznych reporterów), mówiły o rzekach czerwonych od krwi i strumieniach zatamowanych przez rozkładające się ciała.
Chociaż w połowie 1966 roku Suharto przystopował pogromy, służby bezpieczeństwa nadal zatrzymywały tysiące ludzi. Wielu z nich kończyło w rozsianych po różnych zakątkach państwa obozach koncentracyjnych, na przykład na odciętej od świata wyspie Buru. Innych od razu wysyłano do pracy przymusowej, m.in. na plantacjach kauczuku należących do amerykańskiego Goodyeara. Aby naprawić relacje z zachodnimi koncernami, armia ochoczo dostarczała im darmową siłę roboczą.
Większość więźniów politycznych odzyskała wolność dopiero po ponad dekadzie. Reżim Suharto, który w 1967 roku mianował się dożywotnim prezydentem i rządził przez następne 32 lata, odmawiał im jednak praw obywatelskich do samego końca. Z życia publicznego wykluczono także ich potomków. W historii pisanej przez zwycięzców komuniści nie zasługiwali na ludzkie traktowanie, a ludobójcy stali się bohaterami.
Michał Staniul dla Wirtualnej Polski