Koziński: "Ta kadencja Sejmu to był dramat. Ale też dowód, że jego znaczenie mocno wzrosło" [OPINIA]
Zawirowania na sejmowej komisji z wyborem wiceprezes NIK symbolicznie podsumowało cztery lata prac Sejmu. I przypomniało, jak wysoka stawka jest najbliższych wyborów.
25 listopada 2015 r. byliśmy świadkami pierwszego nocnego posiedzenia Sejmu. 13 dni po rozpoczęciu prac w obecnej kadencji, posłowie przegłosowali anulowanie wyboru pięciu sędziów Trybunału Konstytucyjnego, których "na zapas" wybrał Sejm poprzedniej kadencji. Cała operacja przebiegła w atmosferze mało parlamentarnej, nie zabrakło awantur przy mównicy – i głosowań w okolicach północy.
Z kolei w czwartek podczas sejmowej komisji do spraw kontroli państwowej wybuchła awantura o tryb odwoływania trojga wiceprezesów NIK. W jednym przypadku głosowanie zostało powtórzone po tym, jak w pierwszym podejściu padł remis. Opozycja protestował, ale bez efektu. W nocy, dwie godziny przed północą marszałek Sejmu Elżbieta Witek mianowała Małgorzatę Motylow nowym wiceszefem NIK i jej powierzyła obowiązki kierowania Izbą na czas urlopu Mariana Banasia.
Te dwa zdarzenia jakby klamrą spięły całą kadencję Sejmu, chyba najbardziej dynamiczną od 1989 r. (lat PRL-u nie ma co w ogóle porównywać, bo parlament pełnił wtedy tylko rolę atrapy). Dziś parlament to już inne miejsce niż do 2015 r. I choć standardy się zmieniły, to po raz pierwszy rola Sejmu wzrosła.
Otwieranie zamkniętego parlamentu
"Sejm traci na znaczeniu", "To nie Sejm, tylko atrapa" – tego typu zwrotami zalany jest cały internet. Osoby interesujące się polityką załamują ręce przyglądając się odbywającym się w parlamencie debatom i biadolą nad jakością życia publicznego, która – w ich ocenie – nieustannie pikuje w dół i lada chwila roztrzaska się o ziemię.
Skąd to się bierze? Z cały czas wybuchających kłótni na mównicy sejmowej. Z całego klimatu wrogości, który się wytworzył w tej kadencji między rządzącymi i opozycją. Ale także ze sposobu, w jaki przebiegały obrady, m.in. przez wielogodzinne nocne maratony, kiedy przepychano kolejne ustawy. Przysypiający posłowie przechodzili przez kolejne głosowania, by po nich dowiedzieć się, że w przyjętych aktach prawnych są błędy, wymagające kolejnych (czasami znów nocnych) nowelizacji.
Dokładnie to samo oglądaliśmy w tym tygodniu przy okazji posiedzenia komisji do spraw kontroli państwowej. Wszystko w czasie tego spotkania było nie tak jak trzeba. Przede wszystkim nie powinno się ono odbyć, przecież Sejm właściwie (choć nie formalnie) w tej kadencji już jest bytem historycznym. Trzeba było jednak załatać dziurę po tym, jak Marian Banaś, świeżo wybrany prezes NIK, został przyłapany na kontaktach z sutenerem.
Zaczęło się więc uruchamianie procedur, będących bajpasami standardowych działań. Bo skoro obóz władzy uważa, że Banaś jest czysty, to może pełnić swoje stanowisko. Ale jednak nie może, bo reportaż w TVN wszyscy widzieli. Ze skrzyżowania tego "może/nie może" wyszła Małgorzata Motylow w roli wiceprezesa, będącego p.o. prezesa – na czas urlopu. Zagmatwane stało się to bardzo.
Dokładnie tak samo było z procesem jej zatwierdzania. Żeby mogła zostać p.o. Banaś musiał później wziąć urlop (miał na nim być od wtorku, w końcu jest od piątku), a wcześniej doprowadzić do odwołania swoich trzech dotychczasowych zastępców – by zwolnić miejsce dla pani Motylow. Ich odwołanie wymagało z kolei otwarcia Sejmu, który miał być przecież zamknięty. W konsekwencji gdy doszło do protokolarnego zamieszania podczas komisji, okazało się, że nawet nie ma w pobliżu nikogo z biura prawnego, kto by pomógł rozwiać proceduralne wątpliwości.
Nie wyszło to wszystko najlepiej – ale ostatecznie Marian Banaś może na urlop się udać, jest osoba, która może go zastąpić. Choć korowód wokół tego cokolwiek kuriozalny.
Można ograniczyć Sejm?
Jak się ta sytuacja ma do wyjściowej tezy o tym, że znaczenie Sejmu wzrosło? Jak do niej pasuje atmosfera ostatnich czterech lat, która panowała w parlamencie? Do wojenek marszałka Kuchcińskiego z posłami Nitrasem i Szczerbą? Do kolejnych nocnych posiedzeń i dziewięciu nowelizacji ustawy o Sądzie Najwyższym? Do blokady mównicy sejmowej i nieustannych wniosków o przerwę, w których specjalizowali się posłowie Nowoczesnej?
Pasuje – a te wszystkie afery, skandale, łamanie obyczajów tylko to podkreśla. Sam fakt, że spór w parlamencie stał się tak ostry, najlepiej pokazuje, że stał się on dużo ważniejszy niż wcześniej.
Jarosław Kaczyński od samego początku nie ukrywał, że do tego będzie dążył. "W Polsce jest takie dążenie, różnie wyrażane, które w gruncie rzeczy sprowadza się do jednego: żeby demokracja była czystym pozorem. Możecie sobie wybrać jakąś większość, ale ona nie będzie miała nic do powiedzenia. Inne instytucje będą miały coś do powiedzenia, a tak naprawdę coś do powiedzenia będą mieli ci, którzy mają najwięcej pieniędzy i najwięcej społecznej siły. My się temu przeciwstawiamy i będziemy przeciwstawiać" – mówił 16 grudnia 2016 r., kiedy rozpoczęła się okupacja mównicy sejmowej przez opozycję.
I dziś tak właśnie jest. Nie przypadkiem Koalicja Obywatelska w swoim programie napisała, że to będą najważniejsze wybory po 1989 r. Właśnie co kończąca się kadencja przypomniała wszystkim niezbicie, że ten kto panuje nad parlamentem, ten naprawdę rządzi w Polsce. A stworzony przez Kaczyńskiego system władzy sprawił, że wystarczy być szefem partii mającej większość w Sejmie, aby mieć wpływ na decyzje podejmowane przez premiera, a nawet prezydenta.
Ta sytuacja sprawia, że stawka wyborów 13 października jest naprawdę wysoka – bo już nikt nie ma wątpliwości, że będzie można w jakikolwiek sposób ograniczyć partię, która zdobędzie większość w Sejmie. Lepszego dowodu na to, że zdecydowanie nie jest on żadną atrapą nie ma.
Agaton Koziński dla WP Opinie