Koziński. Sławomir Neumann i nowe taśmy. Polityczne déjà vu (Opinia)
Trudno sobie wyobrazić dziś taśmę, która by mogła rzeczywiście namieszać w polskiej polityce. Podobnie jest z nagraniami Sławomira Neumanna i Jana Ardanowskiego. Na tydzień przed wyborami trudno uwolnić się od przekonania, że oglądamy powtórkę z poprzednich kampanii.
Polityka nam się zapętliła. Choć do wyborów trochę ponad tydzień, choć powinniśmy właśnie wchodzić w najbardziej gorący i nieprzewidywalny moment tej kampanii, można odnieść wrażenie, że znaleźliśmy się w samym środku filmu "Dzień świstaka".
Dla przypomnienia – w tym filmie główny bohater (grany przez Billa Murraya) ciągle przeżywa ten sam dzień, powtarza go kilkadziesiąt, jeśli nie kilkaset razy. Dokładnie to samo można powiedzieć o tej kampanii. Niby nowa, a można odnieść wrażenie, że wszystko już było, że każdy jej element znamy na pamięć – i że za chwilę pojawi się kolejny epizod, który też widzieliśmy już co najmniej kilkukrotnie. Zapętlenie niemal dokładne.
Jest jedna różnica między filmem i kampanią. "Dzień świstaka" to komedia, osoby ją oglądające co chwila wybuchają śmiechem. Tymczasem z polityków i partii walczących teraz o głosy nie śmieje się nikt.
Wyborczy Grill. Ocena debaty przedwyborczej w TVP
"Tasiemce" i cios wibrującej pięści
Sławomir Neumann używał zdecydowanie zbyt barwnego języka podczas spotkania z działaczami Platformy w Tczewie, by media tego nie podchwyciły. Skoro więc znalazł się sfrustrowany działacz PO, który dwa lata temu nagrał szefa klubu parlamentarnego tej partii podczas zamkniętego spotkania i uznał, że warto taśmę przekazać dalej, to cytaty z niej musiały rozpalić media elektroniczne i społeczne. Nawet jeśli na taśmach słyszeliśmy już wszystko, to tego typu frazy zawsze przyciągną uwagę, choć na chwilę.
Pod względem języka nagranie z Janem Krzysztofem Ardanowskim jest zdecydowanie mniej kwieciste. Choć wcale to nie znaczy, że minister rolnictwa wychodzi z tej sprawy nie ochlapany błotem. Zawsze sytuacja, gdy polityk daje się nagrać, jest skazą na jego wizerunku. Opowieści Ardanowskiego o tym, że partia, która rekomendowała go na ministerialne stanowisko, wprowadziła wszędzie, gdzie się dało, swoich ludzi też PiS-owi się nie przysłuży na ostatniej prostej przed wyborami.
Bartłomiej Sienkiewicz o politykach, których nagrano w prywatnych okolicznościach, nazywa "tasiemcami", a same nagrania porównuje do ciosu wibrującej ręki – uderzenia, którego efekt odczuwany jest nie od razu, ale dopiero po jakimś czasie. Były minister zawsze miał dar do niezwykle barwnych porównań. Ale czy są one trafne? Wydaje się, że już nie.
Owszem, taśmy Ardanowskiego i Neumanna były wydarzeniami dnia, kiedy doszło do ich opublikowania – ale bardziej z poczucia obowiązku redaktorów odpowiedzialnych za układanie serwisów internetowych i wydań wiadomości w radio i telewizji niż z autentycznego przekonania.
Słuchacze, widzowie i czytelnicy – słysząc, że grono "tasiemców" cały czas się poszerza – raczej mają wrażenie déjà vu niż przekonanie, że dzięki tym nagraniom poznają nieznaną prawdę o polityce i zaglądają za kulisy sceny, które wcześniej były przed nimi zamknięte. Przesyt. Przecież to wszystko już wcześniej oglądaliśmy, od dawna wiemy, że na zamkniętych spotkaniach politycy przeklinają i dilują stanowiskami. Dzień świstaka.
Granice polaryzacji
Dokładnie to samo można napisać o tej kampanii. O ile przed wyborami samorządowymi i europejskimi partie prześcigały się w tym, żeby zaskoczyć czymś wyborców, to teraz właściwie cały czas obserwujemy powtórki tych samych rozwiązań, które oferowano kiedyś. Wcześniej były taśmy? Proszę bardzo, teraz też je mamy. W przyszłym tygodniu pewnie powrócą jeszcze kwestie światopoglądowe, ktoś z opozycji rzuci coś o groźbie polexitu – i pakiet zostanie zamknięty.
Oczywiście, zawsze trzeba mieć z tyłu głowy, że na ostatni tydzień kampanii partie przygotowały coś nieoczywistego, nieogranego, zaskakującego. Ale gdyby tę kampanię podsumować już teraz, to byśmy mieli wrażenie déjà vu totalnego. Wszystko już było, wszystko się powtarza – tylko teraz podawane jest z mniejszą pasją, zaangażowaniem, przekonaniem. Brakuje temperatury kampanijnej, która była wcześniej.
Dlaczego? Być może to nowa strategia opozycji, która celowo obniża napięcie, żeby nie mobilizować niepotrzebnie wyborców PiS. Bardzo ryzykowna strategia – ale jeśli rzeczywiście ona jest realizowana, to przynajmniej w podsumowaniach będzie można napisać o czymś nietypowym, oryginalnej próbie.
Ale to tylko jedno z możliwych wytłumaczeń tej sytuacji – raczej mniej niż bardzo prawdopodobne. Inne to zwyczajne zmęczenie. Wszyscy mają serdecznie dość wyborów, polaryzacji, jeżdżenia busami ze spotkania na spotkanie. Właśnie tym można by wytłumaczyć niższą niż zazwyczaj temperaturę kampanii. Ale po co w takim razie opozycja mówi o "najważniejszych wyborach od 30 lat"? Sami budują oczekiwania, którym nie są w stanie sprostać. Dziwna strategia.
I trzeci scenariusz – że polaryzacja w obecnym kształcie doszła do końca. Stąd to wrażenie dnia świstaka, przekonanie, że cały czas słyszymy ten sam refren. Jeśli rzeczywiście scena polityczna doszła do ściany w obecnym kształcie, przy obecnie ukształtowanym podziale, to jest to fatalna wiadomość dla tego, kto wybory 13 października przegra – bo jest niemal pewne, że w kolejnej kadencji z tego ugrupowania nie pozostanie kamień na kamieniu. Bo następnym razem, przy kolejnej próbie uruchomienia obecnej polaryzacji, Polacy będą się zwyczajnie śmiać. A tego już żaden polityk nie przetrzyma.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl