Koziński: Artur Zawisza przypomniał, że w Polsce ruch drogowy ma wiele wspólnego z Dzikim Zachodem (Opinia)
Kultura ruchu drogowego to jeden z wyznaczników rozwoju cywilizacyjnego. Widać, że Polska cały czas zalicza się do krajów rozwijających się, a nie rozwiniętych.
Powiedzenie "polegać jak na Zawiszy" nieoczekiwanie nabrało pejoratywnego znaczenia po tym, jak Artur Zawisza został dwukrotnie w ciągu jednego dnia zatrzymany przez policję za prowadzenie samochodu bez ważnego prawa jazdy. "Nieszczęścia chodzą parami" – mało empatycznie skomentował to główny bohater wydarzeń. Brak empatii tym bardziej dziwi, bo poszkodowana przez niego rowerzystka ma uszkodzony bark i czeka ją ciężka operacja. W takich sytuacji błyszczenie bon motami jest jednak co najmniej niewłaściwe.
W Polsce co roku na drogach ginie niemal 3 tys. osób. Statystyki co prawda się poprawiają, ale cały czas są fatalne na tle innych państw Unii Europejskiej. Tragiczny wypadek z poprzedniej niedzieli, który miał miejsce w Warszawie przy ul. Sokratesa, tylko przypomniał, jaki dramat rozgrywa się na polskich drogach.
A przed nami weekend połączony ze Świętem Wszystkich Świętych. Rok temu w czasie akcji "Znicz" zanotowano 408 wypadków, w czasie których zginęło 50 osób. Niby statystyki lepsze niż rok wcześniej – ale nadal tragiczne. Ciągle brakuje systemowych rozwiązań, które pozwolą unormować sytuację. A to sprawia, że co roku na drogach w Polsce ginie kilkadziesiąt tysięcy osób.
Nowi posłowie mają problem. Zadaliśmy kilka prostych pytań
Trudny optymizm
W 2018 r. na polskich drogach zginęło 2838 osób. Brzmi koszmarnie. Ale jak się spojrzy na dane historyczne, widać światełko w tunelu. Wystarczy bowiem cofnąć się o dekadę, by uświadomić sobie, jak długą drogę przeszliśmy. W 2008 r. doszło do 49054 wypadków, w których zginęło 5437 osób. Z kolei pięć lat później śmierć w wypadkach spotkała 3357 Polaków (na 35847 wypadków). Skoro teraz udało się zejść poniżej trzech tysięcy ofiar, w ciągu dekady obniżyć liczbę osób, które giną w wypadkach o niemal połowę, to trend jest jednak optymistyczny.
Jak trudny jest ten optymizm, najlepiej pokazuje przykład Hiszpanii – kraju o zbliżonej do Polski liczbie ludności. W 2008 r. zginęło tam na drogach 3100 osób. W 2013 r. – 1680. Rok temu – 1180. Owszem, kraj to dużo większy niż Polska, a skoro liczba ludności podobna, to łatwo o spostrzeżenie, że o wypadek trudniej. Ale aż trzykrotnie trudniej? Bo taka jest różnica między statystykami u nas i za Pirenejami.
Dlaczego w Polsce ginie więcej osób? Poniekąd na to pytanie odpowiedział w piątek Artur Zawisza. Najpierw został złapany za prowadzenie auta będąc pod wpływem alkoholu – i stracił prawo jazdy. Mimo że go nie miał, jeździł dalej – aż potrącił rowerzystkę. Mimo tego incydentu, mimo tego, że nagłośniły go właściwie wszystkie media, nie miał żadnych oporów przed tym, żeby jeszcze tego samego dnia znowu usiąść za kółkiem.
Nie jest jedyny. Przecież kilka lat temu bardzo podobny wypadek miał Piotr Najsztub – potrącił na pasach 77-letnią kobietę, a gdy przyjechała policja, okazało się, że nie miał prawa jazdy, ważnego badania technicznego oraz ubezpieczenia pojazdu. Identyczny poziom lekceważenia przepisów i regulacji dotyczących jazdy samochodem co w przypadku Zawiszy.
Wyznacznik rozwoju
W Polsce poprawa na drogach jest wyraźna w tym sensie, że ginie coraz mniej osób. Ale ta poprawa jest wyraźnie skorelowana z jakością polskich dróg. Liczba kilometrów autostrad w kraju w latach 2004-2011 zwiększyła się trzykrotnie, z 535 km do 1638 km. W tym samym czasie dróg ekspresowych przybyło aż 11-krotnie - z 190 km do 2092 km. A im lepsze drogi, tym mniej ofiar na nich. Wnioski nasuwają się same.
Ale samą jakością dróg wysokiej śmiertelności się nie zniweluje. Na to jeszcze nakładają się kompetencje miękkie: przestrzeganie reguł, przepisów, współpraca na drodze z jej innymi uczestnikami, wreszcie dbanie o stan własnego auta, czy zaufanie. Zbudować te miękkie umiejętności jest dużo trudniej niż wylać setki kilometrów trzypasmowych autostrad.
Kto nie wierzy, niech pojedzie na Wschód. W tamtejszych krajach (Chiny, Wietnam, Tajlandia itp.), gdzie masowy ruch uliczny jest cały czas nowością, a samochód dobrem rzadkim, jakakolwiek jazda po mieście to koszmar. W każdej chwili można się spodziewać dosłownie wszystkiego – kierowcy jadą w prawo, w lewo, w górę, w dół, nie zwracając kompletnie uwagi na znaki, innych, czy tak naturalne wydawałoby się ustalenia, jak podział na pasy do jazdy w jednym kierunku. Pod względem kultury jazdy to jest Dziki Wschód.
"Garnitur dobrze leży dopiero w trzecim pokoleniu" – mówi stare powiedzenie. Dokładnie to samo jest z kulturą jazdy. To, w jaki sposób organizujemy ruch na drogach, jest wyznacznikiem rozwoju cywilizacyjnego – takim samym jak jakość oper, orkiestr symfonicznych czy liczba noblistów. W Polsce pod tym względem już jest nieźle (jeśli się porównamy z Dalekim Wschodem), ale liczba ofiar na drogach cały pokazuje, że jednak jesteśmy krajem rozwijającym się, a nie rozwiniętym.
Swoje na sumieniu ma też policja i władze, które zamiast wspierać rozwój tych umiejętności, tylko urządza polowania na kierowców. Nie trzeba długo jeździć autem, żeby się przekonać, że łatwiej patrol policji spotkać schowany w krzakach przy absurdalnie wprowadzonych ograniczeniach prędkości, niż w miejscach, gdzie istnieje realne zagrożenie (vide – sytuacja przy ul. Sokratesa w Warszawie). Władze stawiają radary nie według klucza bezpieczeństwa, tylko w miejscach, które przynoszą większe zyski. Kierowcy w takich sytuacjach czują się jak ofiary polowania. Budowie wzajemnego zaufania i poprawie miękkich kompetencji w ruchu drogowym to zdecydowanie nie sprzyja.
Dopóki nie wyrobimy sobie tych miękkich umiejętności współpracy na drodze, dopóki standardem będą takie sytuacje jak z Zawiszą czy Najsztubem, dopóty ciągle będziemy krajem na dorobku.
Masz news, zdjęcie lub film związany z pogodą? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl