Wyrwano mu język, spalono rękę, plecy okładano biczem. Umarł w męczarniach, bo śmiał zamordować Stwórcę. Na dwieście lat przed Marksem uznał religię za opium dla ludu. I stwierdził: "A więc Boga nie ma".
Ateiści widzą w nim swojego duchowego ojca. Nie tylko pierwszego bezbożnika, ale też – wybitnego myśliciela, który dowiódł, że dzisiejszy ateizm ma "rdzennie polskie korzenie". Naukowcy związani z Kościołem przedstawiają go raczej jako pechowego wesołka. Człowieka, który nie po co innego, a tylko dla wzbudzenia kontrowersji stwierdził, że Bóg nie istnieje. Choć sam modlił się, klękał i przyjmował komunię.
Na swój sposób Łyszczyński uwiera każdego. Niezależnie, w co wierzył, samo jego istnienie burzy najtrwalsze z polskich mitów. Bo czy Rzeczpospolita naprawdę mogła być wzorem tolerancji i "krajem bez stosów", jeśli szlachcica, który zwątpił w Boga, wysłano prosto na pole straceń?
Zrzucona sutanna
Karierę miał niecodzienną, choć nie jedyną w swym rodzaju. Miotał się jak wielu ludzi w czasach religijnego przesilenia i niszczycielskich wojen.
Urodzony 4 marca 1634 roku. Kazimierz Łyszczyński herbu Korczak, syn Hieronima. Potomek średniej szlachty. Z kultury Polak, choć zamieszkały na Litwie – w województwie brześciańskim.
Wcześnie wsławił się na wojnie. Jego chrztem bojowym stał się słynny "szwedzki potop" – katastrofa, która o mało nie skończyła się rozbiorem kraju i którą wielu historyków porównuje z II wojną światową. Gdy inni kolaborowali lub kryli się przed wrogiem, on wiernie walczył za przegnanego króla. Ten akt patriotyzmu wcale nie był sprawą oczywistą. Niewiele starszy od Łyszczyńskiego Jan Sobieski poddał się Szwedom i złożył im przysięgę wierności. Tysiące konformistów zrobiły podobnie.
Gdy wrogi najazd udało się odeprzeć, droga do politycznej kariery stanęła przed Łyszczyńskim otworem. On jednak, zamiast grać kartą bohatera wojennego, postanowił poświęcić się wierze. Jako dwudziestoczterolatek wstąpił do zakonu jezuitów. Przez siedem kolejnych lat studiował retorykę, logikę i metafizykę.
A potem nagle zrzucił sutannę, wrócił do rodzinnego majątku i wziął ślub. Podobne zmiany zdania zdarzały się szlachcicom nagminnie i raczej nie dociekano ich przyczyn. Mogło się rozchodzić o sprawy spadkowe, uczucia albo o zwykłe znużenie ślęczeniem nad księgami. Nikt w każdym razie nie pytał Łyszczyńskiego, czy przestał wierzyć w Boga. Taki pomysł nie mieściłby się w głowach ludziom XVII stulecia.
Lata obcowania z filozofią nie stępiły politycznych instynktów szlachcica. Ledwie odkurzył kontusz, a zaczął robić świetną karierę w służbie państwowej. Został podstolim mielnickim. Wybrano go też posłem na sejm, przez co w 1669 roku wziął udział w elekcji nowego króla, Michała Korybuta Wiśniowieckiego. Miał wówczas 35 lat. W pięć lat później pomógł też wynieść na tron Jana Sobieskiego. Człowieka, który w przyszłości miał przyłożyć rękę do jego śmierci.
Na razie jednak Łyszczyński cieszył się łaską (i wdzięcznością) nowego monarchy. W 1682 roku dostał urząd podsędka – czyli niższego rangą sędziego. Przy tej okazji król przypomniał jego zasługi. Zwłaszcza bohaterską postawę w wojnie, w której on sam okazał się zdrajcą. Awans niespodziewanie wyciągnął też na światło dzienne dawne związki Łyszczyńskiego z jezuitami.
Ślub to nie sprawa Kościoła
Już w tym samym roku szlachcicowi powierzono zadanie rozstrzygnięcia sporu prawnego między zakonem i pewną mieszczańską rodziną, oskarżającą Towarzystwo Jezusowe o bezprawne zagarnięcie dwóch działek. Na wyroku widnieje podpis Łyszczyńskiego: nie tylko jako podsędka, ale też "komisarza Jego Królewskiej Mości". Jeśli jezuici liczyli, że ich dawny kolega zapewni zakonowi ulgowe traktowanie, to srogo się zawiedli. Komisarz opowiedział się w pełni po stronie pokrzywdzonych i nakazał natychmiastowy zwrot spornych terenów.
Odtąd relacje Łyszczyńskiego z Kościołem tylko się zaogniały. Cztery lata później doszło do tego, że mężczyznę obłożono oficjalną ekskomuniką. I to z dobrego powodu - Łyszczyński wydał swoją córkę za mąż za… własnego kuzyna. A gdy oburzony biskup zaczął go upominać, odparł, że księżom nic do tego. Bo przecież ślub to "umowa świecka". Nie ustąpił, nawet gdy zagrożono mu, że zostanie uznany za heretyka. Spór zakończył się tylko z tego powodu, że biskupa przeniesiono na inną placówkę.
Konflikt budził żywe zainteresowanie miejscowej szlachty. Łyszczyńskiemu prędzej jednak przysparzał stronników niż wrogów. Przepychanki między panami szlachcicami a klerem należały do stałego kolorytu Rzeczpospolitej szlacheckiej. Mimo klątwy Łyszczyński zachował urząd i dotychczasową rangę. Stale udowadniał, że jest sprawnym politykiem, a także – dobrym gospodarzem. To drugie wreszcie go zgubiło. Czy też raczej: zgubił go nadmiar sąsiedzkiej uprzejmości.
Łyszczyńskiemu wiodło się na tyle dobrze, że udzielił innemu szlachcicowi, Janowi Brzosce, wysokiej pożyczki. Dokładna kwota kredytu nie jest znana, ale źródła podkreślają, iż chodziło o prawdziwą fortunę. Kiedy nadszedł umówiony termin zwrotu, dłużnik był gotów zrobić wszystko, byle uniknąć zapłaty. Włamał się do domu przyjaciela, który dopomógł mu w biedzie, okradł go, a następnie – napisał na Łyszczyńskiego donos.
Jeden list wystarczył, by sędzia został aresztowany i wtrącony do lochu. Nie zważano nawet na fakt, iż prawo surowo zabraniało pozbawiania szlachciców wolności bez wyroku. Ten przypadek był szczególny. Brzoska wyniósł z domu Łyszczyńskiego jego rękopis. Księgę pod mówiącym wszystko tytułem "De non existentia Dei". A więc: "O nieistnieniu Boga".
Człowiek jest twórcą Boga
Księga liczyła 265 kart, ale do dzisiaj zachowało się z niej tylko pięć krótkich fragmentów. Wyimków, które na procesie zacytował oskarżyciel, by ostatecznie pogrążyć Łyszczyńskiego. Nie da się nawet stwierdzić, kiedy powstało dzieło. Istnieją dwa warianty. Albo szlachcic spisał je w roku 1674, będąc politykiem i właścicielem dobrze prosperującego folwarku, albo – całą dekadę wcześniej. Jeszcze jako student teologii i jezuita, na gorąco notujący to, co wyciągnął ze studiów.
Jedno nie ulega wątpliwości. Autor nigdy nie zdecydował się wydać swojego magnum opus. Przez piętnaście lub nawet dwadzieścia pięć lat trzymał je "w szufladzie" i nawet nie próbował dzielić się szerzej jego treścią. Najwidoczniej też jednak nie czynił z traktatu zupełnej tajemnicy. Brzoska bowiem wiedział, gdzie znajduje się księga. I miał świadomość, że w zupełności wystarczy mu ona do pogrążenia wierzyciela.
"Człowiek jest twórcą Boga, a Bóg jest tworem i dziełem człowieka. Bóg nie jest bytem rzeczywistym, lecz bytem istniejącym tylko w umyśle" – wyjaśniał Łyszczyński w najbardziej znanym fragmencie traktatu. Atakował teologów, zarzucając im, że "gaszą światło umysłu", przypisując fikcyjnemu bóstwu "rzeczy niemożliwe, atrybuty i określenia przeczące sobie".
Twierdził, że religię ustanowiła nie siła wyższa, ale ludzie znajdujący się u władzy i pragnący zapewnić sobie posłuch poddanych. "Lęk przed Bogiem jest rozpowszechniany przez nielękających się, w tym celu, żeby się ich lękano" – podkreślał.
Zwracał też uwagę na beznadziejność sytuacji. Był bowiem przekonany, że prosty lud, omamiony religijnymi frazesami, przegoni wszelkich filozofów chcących wyzwolić go "z tego uciemiężenia". Mimo to z naciskiem stwierdzał, iż "prawidłowym rozumowaniem" można "zaprzeczyć objawieniu", co czynią "nie głupcy, ale ludzie mądrzy".
"Tego właśnie i ja dowodzę" – podsumował. – "A więc Bóg nie istnieje".
Monstrum nigdy przedtem niewidziane
W Rzeczpospolitej niechętnie godzono się z protestantyzmem, z zaprzeczaniem świętości Maryi Panny, z islamem i judaizmem. Ale podawanie w wątpliwość boskiego porządku rzeczy i samego istnienia siły wyższej wykraczało poza ramy jakkolwiek rozumianej tolerancji. Wolność sumienia nie rozciągała się na ateizm. A bezbożność sama w sobie podważała prawo do tytułowania się szlachcicem czy nawet – do nazywania się człowiekiem.
Wojewoda wileński bez żadnego wahania uwięził Łyszczyńskiego. Był koniec roku 1687. Szlachcic spędził w zamknięciu kilkanaście miesięcy, w których czasie debatowano nad tym, w jaki sposób ma być osądzony. W rachubę wchodził trybunał kościelny lub sąd sejmowy. Zdecydowano się na rozwiązanie pośrednie. Proces miał się odbyć podczas obrad sejmu, ale nie przed pełną izbą.
Gdyby głosowali wszyscy posłowie, nie dałoby się zagwarantować wyroku. Sprzeciw pojedynczego szlachcica – i jedno liberum veto – mogłyby zwrócić wolność zbrodniarzowi, który ośmielił się zwątpić w Boga. Zamiast tego wybrano więc węższe grono ławników. Decydować mieli zwłaszcza biskupi, w tym – reprezentant formalnie zniesionej, a w praktyce wciąż prężnie działającej inkwizycji. Cały proces odbywał się zaś na oczach króla.
Nieśmiałe protesty przeciw bezprawnemu uwięzieniu i sfingowanemu procesowi natychmiast zostały uciszone. Jeden z posłów ośmielił się wystąpić w obronie nawet nie Łyszczyńskiego, ale jego szlacheckich praw. W odpowiedzi okrzyknięto go stronnikiem ateusza oraz jego potajemnym uczniem. I grożono, że także on stanie przed sądem.
Oskarżony nie mógł liczyć ani na sprawiedliwość monarchy, ani na przychylność kodeksów. Gdy prosił, by chociaż przyznano mu obrońcę, z ust Sobieskiego padła szydercza odpowiedź: "Na co mu potrzebny obrońca? Bo jeżeli chce go mieć do obrony ateizmu, to takiego nie znajdzie". Co zaś się tyczy przepisów: te zwyczajnie nie istniały. Oskarżyciel publiczny przyznał, że w gruncie rzeczy żadna reguła nie zabrania ateizmu. Ale też podkreślił, że nie należy się tym przejmować.
"Potworny ateista" wystąpił przecież przeciw "prawu boskiemu". Stanowił "straszne dziwowisko i monstrum nigdy przedtem niewidziane". W związku z tym należało zrobić "rekurs do prawa Bożego i chrześcijańskiej teologii" i tylko na tej podstawie wysłać odstępcę na męki. "Piórem samego Lucyfera kłamliwie pisał (…): a więc nie ma Boga – Ergo non est Deus! A ja zaś powiadam: jest Bóg! A więc niech umrze ateista!" – wzywał sędziów.
Na tłumaczenia oskarżonego niewiele baczono. I to, mimo że Łyszczyński robił wszystko, by obrócić sprawę w żart, w zwykłe nieporozumienie. Twierdził, że tylko "kontrowertował przeciw probacyjom". I że tak naprawdę traktat miał być dłuższy, a w drugiej części księgi planował zbić wszystkie ateistyczne tezy i dowieść, że Bóg jednak istnieje i ma się doskonale. Ale ponieważ ogółem nie był zadowolony z tekstu, to nigdy go nie ukończył.
Został pochłonięty przez płomienie
Ze strony posłów, odezwały się pojedyncze głosy za oddaleniem oskarżenia. Biskupi byli jednak nieprzejednani. Łyszczyńskiego zmuszono do odwołania poglądów i złożenia samokrytyki. Gdy to czynił, smagano go po plecach biczem.
Na łaskę nie było żadnych widoków. Mężczyzna prosił, by chociaż zapewniono mu szybką śmierć. Według jednej z relacji z wydarzeń król przychylił się do błagań i nakazał by mężczyznę stracono przez ścięcie mieczem. Biskup kijowski, który brał udział w procesie i oglądał egzekucję, był jednak przekonany, że tych słów nie wcielono w życie. Kazimierz Łyszczyński został zabity 30 marca 1689 roku w najgorszy wyobrażalny sposób:
"Wreszcie wyprowadzono go na miejsce stracenia i okrutnie znęcano się najpierw nad jego językiem i ustami, którymi on okrutnie występował przeciw Bogu. Potem spalono jego rękę, która była narzędziem najpotworniejszego płodu, spalono także jego papiery pełne bluźnierstw i na koniec on sam, potwór swego stulecia, zabójca Boga i prawołamca został pochłonięty przez płomienie, które miały przebłagać Boga, jeżeli w ogóle za takie bezeceństwa można Boga przebłagać".