Kaczyński do tej pory odcinał się od neofaszystów. Teraz był bez wyjścia
Uwielbiam wspólne świętowanie. Ale nigdy nie czułem, że 11.11 to jest moje święto. I z roku na rok czuję coraz mocniej, że jest coraz bardziej nie moje. A jako tradycyjny polski demokrata, Trzeciego Maja dumny z naszych demokratycznej tradycji, w tę niedzielę doświadczyłem "hekatumby" obcości.
W upaństwowionym przez PiS Marszu Niepodległości splotły się dwie złowieszcze tradycje polskiej polityki - sanacyjny autorytaryzm i nacjonalistyczny totalizm. To brutalny konflikt, a potem cichy mariaż, wyznawców piłsudczykowskiego państwa jednego wodza i środowiska z endeckimi wyznawcami państwa jednego narodu i wyznania zdewastował poprzednią niepodległość. Doprowadził do zabójstwa pierwszego prezydenta, do Zamachu Majowego, do zastąpienia kłótliwej demokracji faktyczną dyktaturą wojskową, do wojny domowej we wschodnich województwach i wreszcie do wrześniowej katastrofy nieprzygotowanego do obrony kraju.
To nie jest święto demokracji
Te dwie złowieszcze tradycje, z których jedna rządzi dzisiaj państwem, a druga stadionami, nadały szczególny wymiar „narodowemu” świętu, które sanacja - wbrew demokratycznym stronnictwom - ustanowiła zaledwie dwa lata przed klęską wrześniową. Wymyślono je nie po to, by wzmocnić wspólnotę obywateli, ale by utrwalić słabnącą dyktaturę, legitymizując ją kultem zmarłego dwa lata wcześniej dyktatora. Dlatego to święto ustanowiono 11 listopada, gdy w 1918 r. Rada Regencyjna oddała Piłsudskiemu władzę nad nieistniejącym jeszcze wówczas wojskiem polskim, a nie 10 listopada, kiedy władzę w Warszawie pruski gubernator przekazał polskiej Radzie Regencyjnej na czele z regentem Lubomirskim i narodziła się wolna II Rzeczpospolita.
Nieczyste intencje sprawiły, że od początku nie było to święto polskich demokratów. Ale zdobyło patriotyczną rangę gdy w PRL, na przekór ówczesnej władzy, powrócili do niego antykomunistyczni opozycjoniści. I mimo autorytarnej genezy zostało bezrefleksyjnie przyjęte przez demokratyczną III Rzeczpospolitą. W ten sposób utrwalony został obyczaj separowania tradycji państwowej i niepodległościowej od tradycji wolnościowej i demokratycznej. A gdy i ta nasza niepodległość była dla kolejnych grup coraz bardziej rozczarowująca, 11.11 stawał się w rosnącym stopniu świętem narodowych frustracji - nie dniem wspólnoty i radości wolnych obywateli.
Zobacz: Ćwierć miliona osób przemaszerowało ulicami Warszawy
Na beztreściową pompę oficjeli większość obywateli reagowała z wyuczoną przez wieki obojętnością, dopóki faszyzujący spadkobiercy Romana Dmowskiego nie postanowili odebrać tego święta dziedzicom Piłsudskiego, którzy - teraz demokratycznie - zdominowali centrum i większość prawej strony politycznej sceny trzeciej niepodległości. Bo gdy trumna Piłsudskiego zdominowała Polskę, wokół trumny Dmowskiego coraz bardziej wrzało. Platforma chciała gasić nacjonalistyczny ogień, zwalczając ekstremistów i próbując powrotu do państwowotwórczego patriotyzmu piłsudczykowskiego, ale to tylko napędzało poparcie dla nacjonalistów, których wspierała część PiS-owskiej opozycji.
Kaczyński postawiony w sytuacji bez wyjścia
Hamulec bezpieczeństwa przez lata trzymał Jarosław Kaczyński, ostentacyjnie wyjeżdżając z Warszawy w dniu Marszu Niepodległości i potępiając neofaszystowskie hasła. Ale spora część jego środowiska wspierała narodowców albo ich broniła jako "patriotyczną młodzież". W dużym stopniu to dzięki prezesowi przez całą dekadę było nie do pomyślenia, żeby PiS bratał się z faszyzującymi nacjonalistami, mimo że akceptował i włączał do swego środowiska różne odłamy endecji.
Po nieszczęsnej decyzji Hanny Gronkiewicz-Waltz, która w tym roku zakazała Marszu Niepodległości, kryzys wokół spapranych przez prezydenta i rząd obchodów stulecia 1918 r. sprawił, że pękł kordon sanitarny, na którego straży od lat stał Kaczyński. Nie wiem, czy prezes wiedział, że marszałek senatu i szef MSW negocjują z neofaszystami wspólne świętowanie niepodległości Polski, ale gdy na kilka dni przed świętem okazało się, że nic nie jest gotowe i wspólny marsz okazał się wyborem premiera oraz prezydenta, prezes nie miał już praktycznie wyboru. Endecka frakcja w obozie dobrej zmiany - z premierem Morawieckim, Antonim Macierewiczem i Tadeuszem Rydzykiem na czele - dostała to, czego od dawna chciała. Neofaszystowski nurt ruchu narodowego uzyskał legitymizację, o którą apelował Mateusz Morawiecki, składając w Monachium hołd Brygadzie Świętokrzyskiej NSZ i którą Macierewicz od dekad próbował zdobywać w tworzonych przez siebie partyjkach i pisemkach. Prezes, który skupił się wcześniej na wyborach oraz na upamiętnieniu swego nieżyjącego brata i przegapił narastający kryzys, zapewne nie mógł się nie przyłączyć.
Skutek był łatwy do przewidzenia. Prezes, Prezydent, Premier na czele pochodziku chronionego przez pojazdy pancerne, liczne oddziały wojska, oraz tłum ochroniarzy przemknęli Mostem Poniatowskiego. A krok w krok za nimi szedł gigantyczny Marsz Niepodległości, w którym morze biało-czerwonych flag upstrzone było płonącymi kibolskimi racami i emblematami skrajnej prawicy nie tylko z Polski, ale też z innych krajów. W ten sposób powstał pokazywany w mediach wielu krajów mariaż, który jeszcze bardziej odsunął PiS i Polskę od przyjętych przez Zachód, a zwłaszcza przez Unię Europejską, standardów demokratycznej kultury politycznej.
Cywilizowana władza trzyma się od neofaszystów z daleka. Nie u nas
Spróbujcie tylko wyobrazić sobie prezydenta Trumpa kroczącego na czele takiego pochodu przez Manhattan, Waszyngton albo nawet Dallas. Spróbujcie wyobrazić sobie Angelę Merkel na czele takiego pochodu, idącą ulicami Berlina lub Monachium. Spróbujcie wyobrazić sobie w podobnej sytuacji prezydenta Macrona albo premier May. To - szczęśliwie dla ich krajów i dla nas - od II wojny nie jest do wyobrażenia. I nie przypadkiem nie jest. Nawet prezydent Putin by się do tego nie posunął.
W wielu krajach nacjonaliści oraz neofaszyści urządzają rozmaite pochody, ale w całym cywilizowanym świecie demokratyczna władza demonstracyjnie trzyma się od nich jak najdalej. Prezydent Trump może puszczać oko do skrajnej prawicy, ale nigdy z nią nie maszeruje. Józef Piłsudski też tego nie robił i teraz by nie zrobił. Nie dlatego, by obaj woleli letni patriotyzm, ale dlatego, że po strasznych wojnach XX w. każdy odpowiedzialny polityk oraz rozsądny obywatel rozumie, iż - jak to ujął prezydent Macron: "nacjonalizm zaprzecza patriotyzmowi". Bo wcześniej czy później prowadzi do rozlewu krwi własnego narodu.
Można powiedzieć, że to jest przesada, bo przecież w tych dniach władza wypowiedziała wiele słów pojednania i wiele zapewnień, że chce nie tylko silnej Polski w Europie, ale też w silnej Unii Europejskiej. Czyny przeczą jednak słowom zbyt wyraźnie, by ktoś roztropny mógł je traktować poważnie. Ustawienie Donalda Tuska w kącie rządowej trybuny na Placu Piłsudskiego to afront, który nigdy nie spotkał w Polsce żadnej głowy państwa. A Tusk, jako przewodniczący Rady Europejskiej, ma dyplomatyczny status głowy państwa. Czym innym jest obcesowe przesłuchiwanie go jako polskiego obywatela przez panią Wasserman, a czym innym spychanie go do kąta, kiedy występuje jako przedstawiciel Unii. A tylko w takim charakterze mógł znaleźć się na trybunie. Bo jako Polak jest szarym obywatelem i powinien stać w tłumie. Jego miejsce wskazało więc miejsce Unii w myśleniu polskich władz, obrażając Unię i tworzące ją państwa. Cała Europa dostała od PiS-u policzek, którego nie odda, ale też łatwo nie zapomni.
Połączenie tego, co stało się w Warszawie, z demonstracyjną nieobecnością polskich przedstawicieli w Paryżu, gdzie wspólnota zachodnia czciła zakończenie I Wojny Światowej, opisuje naszą nową sytuację, której nie zmienia bezlik sympatycznych, masowych, radosnych upamiętnień Święta Niepodległości w Polsce i za granicą. Nawet ci, którzy wciąż jeszcze chcą z maksymalną wyrozumiałością odnosić się do nowej polskiej specyfiki, muszą teraz rozumieć, że odpływanie Polski od Zachodu weszło na nowy, poważniejszy etap.
Bez względu na to, czy po prostu tak wyszło z powodu nieudolności, niekompetencji i bezrefleksyjności władzy, czy wszyscy na czele w Jarosławem Kaczyńskim wpadliśmy w zastawioną przez pisowskich narodowców pułapkę maskowaną pozorem nieporadności, faktem jest, że przy okazji obchodów stulecia powstania II RP dokonało się wejście faszyzujących totalnych nacjonalistów do rządzącego Polską obozu „dobrej zmiany” kontrolowanego dotąd przez konserwatywno-autorytarnych piłsudczyków. To pęknięcie bariery sanitarnej, odcinającej neofaszystów od głównego nurtu polskiej polityki, tworzy jej nową jakość i wyznacza nowej miejsce Polski oraz polskich władz w zachodniej wspólnocie. To miejsce jeszcze bardziej niż dotąd odstaje od tego, czego bym chciał dla Polski i od tego, czego jako polski demokrata swojemu krajowi życzę.
W te dostojne urodziny nowoczesnej Polski wielu Polaków dobrze się bawiło i patrząc wstecz słusznie się cieszyło. Bo jakby nie liczyć, było to stulecie lepsze od poprzedniego. Sęk w tym, że bez względu na wynik przyszłorocznych wyborów skonsumowany w tym dniu nowy mariaż na polskiej prawicy niedobrze wróży następnemu stuleciu. Także w tym sensie było to złe święto. I jeszcze bardziej nie moje. Niestety.