Kaci w PRL
Skazanego wprowadzono do niedużej celi. Pomocnik kata zawiązał mężczyźnie opaskę zasłaniającą oczy. Wtedy do akcji wkroczył kat. Nałożył więźniowi pętlę na szyję, która umocowana był do żelaznego haka w suficie. Chwilę później dał się słyszeć dźwięk zwalnianej zapadni. Nogi skazanego wpadły do otworu w podłodze, a sznur szarpnął mocno jego szyją, rwąc kręgi szyjne. Ciałem wstrząsnęły przedśmiertne drgawki. Minutę później zwiotczało i bezwładnie zawisło na sznurze. Po wszystkim kat zrobił to, co zwykle po wykonaniu wyroku. Poszedł na dużą wódkę. 21 kwietnia 1988 roku o godzinie 17:30 wykonał ostatni wyrok w swoim życiu. I ostatni w dotychczasowej historii Polski. O karze śmierci w Polsce Ludowej w artykule dla WP pisze Robert Jurszo.
Historia katów PRL rozpoczyna się w mroczną noc polskiego stalinizmu. Niektórych z nich znamy z imienia i nazwiska. Na przykład Piotra Śmietańskiego - zwanego "Katem z Mokotowa" - i Aleksandra Dreja, których postacie budzą grozę do dzisiejszego dnia. Szacuje się, że w latach 1944-1956 z ich ręki - i jeszcze innych oprawców - życie straciło około 3500 osób. Jak się okazuje, w większości nie byli to przestępcy.
W drugiej połowie lat 40. komunistyczne władze intensywnie zabrały się do budowy komunistycznego "raju". Pech chciał - albo, uderzając w podniosły marksistowsko-leninowski ton, "historyczna konieczność" - że bramy "nowego wspaniałego świata" nie były otwarte dla wszystkich. Wykluczeni byli ci, których nazywano "bandytami" albo "wrogami ludu" - przede wszystkim żołnierze polskiego podziemia niepodległościowego. W świetle teorii o walce klas, która - jak pouczył polskich komunistów sam Józef Stalin - miała nasilać się wraz z postępami socjalizmu na świecie, nie było dla nich miejsca w nowej socjalistycznej rzeczywistości.
Hieny z awansu
- Więźniów trzymano w nieogrzewanych celach - opowiadał Andrzejewskiemu ks. dr Jan Skiba, który w latach 1945-1947 był więziennym kapelanem we Wrocławiu. - Wielu miało na sobie tylko bieliznę. Nieliczni zdołali przeżyć takie warunki i tortury stosowane podczas śledztwa. Najwięcej było młodych ludzi, po dwadzieścia, trzydzieści lat. Byli skazani na śmierć tylko za to, że podczas wojny należeli do organizacji walczących z Niemcami. Oczywiście byli też pospolici przestępcy, ale stanowili oni margines wszystkich więzionych - wspominał duchowny.
Najczęściej używano sprawdzonej tysiące razy metody NKWD - strzelano w tył głowy. Właśnie tak zabijali Śmietański i Drej. W ten sposób pierwszy z nich zabił m.in. rotmistrza Witolda Pileckiego. Stalinowscy kaci byli na ogół prostymi ludźmi z awansu społecznego. Nowa władza umożliwiła im życie, o jakim wcześniej nie marzyli, a oni odwdzięczali się jej pociągając za cyngiel albo zwalniając mechanizm szubienicznej zapadni.
Nie wylewali za kołnierz. Większość z nich nie radziła sobie z alkoholem. Nie było niczym odosobnionym grabienie martwych ciał. - Niektórzy z nich rabowali zwłoki, kopniakami wybijali im złote zęby, zdzierali z nich marynarki i buty - mówił w jednym z wywiadów dla "Naszego Dziennika" kpt. dr Dariusz Fudali, funkcjonariusz Służby Więziennej.
Ludzie w czerni
Drej był ostatnim katem znanym z imienia i nazwiska. Wraz z końcem stalinizmu w Polsce tożsamości katów stały się niejawne. Ich samych obowiązywała tajemnice zawodowa. O tym, co robili, nie mogli mówić nawet najbliższym. Składali przysięgę: "Zobowiązuję się wykonywać wyroki śmierci jako prace zlecone i utrzymywać w ścisłej tajemnicy wszelkie wiadomości związane z wykonaniem tych czynności i w żadnych okolicznościach nie ujawniać tej tajemnicy". Zresztą - można zapytać - czy w ogóle by chcieli się przyznawać do swojego procederu? Ostatni z katów PRL, z którym Jerzy Andrzejczak przeprowadził długą rozmowę ("Spowiedź polskiego kata") powiedział: - Sądzę, że nie miałbym łatwego życia, gdybym nie robił z tego tajemnicy. Na pewno nie byłbym mile widziany przez przyjaciół i znajomych.
Pojawiły się przepisy, które dość ściśle regulowały sposób ich działania. Dotyczyły nawet ubioru. Kat w momencie wykonywania egzekucji powinien być ubrany w czarny garnitur, białą koszulę, czarny krawat czarne skarpety i białe rękawiczki. No i - zgodnie z dawną tradycją - powinien mieć zasłoniętą twarz. W praktyce jednak bywało różnie. Zdarzało się, że kaci stawiali się na egzekucjach w stroju raczej swobodnym. I nikt im z tego powodu nie robił wyrzutów.
W celi śmierci
Robota wyglądała następująco. Najpierw kat otrzymywał telegram zawierający tylko dla niego zrozumiałe informacje, które rzeczywiście były rodzajem szyfru. Tak na wszelki wypadek, gdyby przesyłka dostała się w niepowołane ręce. Następnie zgłaszał się do odpowiedniej osoby w Centralnym Zarządzie Zakładów Karnych w Warszawie, gdzie wystawiano mu papiery, w których wszystko było fałszywe - poza zdjęciem. Wyposażony w stosowne dokumenty udawał się we wskazane miejsce - np. do zakładu karnego - gdzie czekał na niego skazaniec.
Tam spotykał się z naczelnikiem więzienia, który wskazywał mu celę śmierci. Jedna z nich znajdowała się w piwnicach Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w Warszawie. Pomieszczenie nie było duże - miało 20 m2. Na podłodze czarne kafelki, ściany i sufit pomalowane na biało. Okno zakratowane i pomalowane białą farbą, by nikt nie mógł zajrzeć. Do celi przylegały dwa pomieszczenia - jedno dla katów a drugie dla skazańca, gdyby chciał się wyspowiadać, albo napisać list do rodziny.
Szubienica był ulokowana pośrodku. W podłodze znajdowała się zapadnia, a tuż pod nią tzw. studnia. Pętla była zawieszona na haku. Sznur był przymocowany na znajdującej się na ścianie dźwigni uruchamiającej mechanizm spustowy. Kat - przed całą operacją - sprawdzał czy wszystko działa i dobierał stosowną do wagi skazanego długość liny. Na sam koniec zapoznawał się jeszcze z aktami sprawy. Potem pozostawało tylko czekać na skazańca.
Ten pojawiał się w asyście strażników i prokuratora. Czasem nie chciał iść po dobroci: szarpał się, próbował gryźć, lżył zebranych, trzeba go było wlec. W ostatnim odruchu próbował walczyć o życie.
Katów - zgodnie z przepisami - było zawsze dwóch: główny i jego pomocnik, który zawiązywał skazanemu opaskę na oczach. Rolą mistrza tej ponurej ceremonii było zwolnienie zapadni. Gdy ciało już zawisło, czekano w ciszy 20 minut. Po tym czasie wisielca badał lekarz i stwierdzał zgon. Ciało przekazywano rodzinie, a jeśli nie chciała go przyjąć, to zmarłego chowano na koszt państwa. Tuż po egzekucji kat opuszczał miejsce wykonania wyroku. Było po wszystkim - wystarczyło tylko zdać w Warszawie legitymację i można było wracać do domu.
"Ofiarami kary śmierci są także jej wykonawcy" - napisał Stanisław Podemski. Przedostatni kat PRL popadł w alkoholizm i musiał go zastąpić rozmówca Andrzejczaka. Z kolei ten, kilka lat po zaprzestaniu działalności, popełnił samobójstwo. Kat sam dokonał na sobie egzekucji.
Robert Jurszo dla Wirtualnej Polski
Podczas pisania korzystałem m.in. z następujących książek: „Spowiedź polskiego kata” Jerzego Andrzejczaka, "Kara śmierci w polskim prawie karnym" Alicji Grześkowiak i "Pitawal PRL-u" Stanisława Podemskiego.