Jakub Majmurek: Ofensywa bigotów, czyli nieustraszeni pogromcy pornografii wkraczają do akcji
Grupa posłów PiS chce zmobilizować rząd do „walki z pornografią”. Z kolei Instytut Ordo Iuris wespół z KRRiTV „temperują” prywatnego nadawcę za kreskówkę przedstawiającą pozytywny wizerunek rodziny tworzonej przez dwóch mężczyzn i ich syna. To działania groźne dla wolności osobistych, jakimi ciągle cieszą się Polacy.
Na krucjatę przeciw pornografii prawica wyrusza nie po raz pierwszy. Zdominowany przez Akcję Wyborczą "Solidarność” Sejm III kadencji (1997-2001) przegłosował nawet ustawę penalizującą pornografię na terenie Polski. Nie weszła w życie tylko ze względu na weto prezydenta Kwaśniewskiego, za które popierający zakaz Stefan Niesiołowski (wtedy Zjednoczenie Chrześcijańsko Narodowe) nazwał głowę państwa „pornogrubasem”.
Ustawa z przełomu wieków pisana była w erze z dzisiejszej perspektywy w zasadzie przedinternetowej. Poziom usieciowienia polskich domów pozostawał bardzo niski, standardem było drogie i powolne łącze telefoniczne. W takich warunkach państwu faktycznie mogło się wydawać, że jest w stanie efektywnie kontrolować podaż pornografii.
W sytuacji powszechnego dostępu od internetu oficjalny zakaz pornografii to walka z wiatrakami. Trudno wyobrazić sobie, jakie zasoby państwo musiałoby zaangażować w efektywne zablokowanie dostępu obywatelom i obywatelkom do pornografii w sieci. Trudno wyobrazić też sobie scenariusz, w którym państwo tej walki nie przegrywa w ośmieszający dla siebie sposób.
Porno, wolność, ryzyko
Nietrudno za to przewidzieć, że cała maszyneria stworzona dla blokowania pornograficznych treści może posłużyć do blokowania tych materiałów, które po prostu nie podobają się aktualnej władzy z różnych przyczyn. Zwłaszcza, że często bardzo trudno zdefiniować, co pornografią właściwie jest, a co nie. Obrazy, które w pierwszym odruchu niewyrobione oko uzna za "pornografię", przy bliższym oglądzie okazać się mogą zapisem działania performatywnego w przestrzeni galerii, fragmentem spektaklu czy artystycznego filmu. Sceny niesymulowanych zbliżeń seksualnych zawierają przecież tak niewątpliwie ważne dla najnowszej historii kina filmy jak "Intymność" Patrice’a Chereau czy "Nimfomanka" Lars von Triera.
Przepisy zakazujące pornografii mogą stać się narzędziem represjonowania odważnej obyczajowo sztuki, podejmującej dojrzałą, trudną i często nieprzyjemną dla odbiorcy dyskusję z problemami ludzkiej cielesności, seksualności, pragnienia i niemożliwości jego spełnienia. Jaki nie byłby nasz osobisty stosunek do pornografii, trudno bronić tezy, że da się zachować wolność słowa i artystycznych poszukiwań bez swobody tworzenia obrazów, które mogę przez niektórych widzów zostać uznane za pornograficzne, gorszące czy obsceniczne.
Trudno też znaleźć argumenty na rzecz tego, dlaczego właściwie, posługując się zakazem, państwo powinno zabronić dorosłym obywatelom produkowania i konsumowanie seksualnie podniecających ich treści - wizualnych, filmowych czy literackich. Cytowany przez „Nasz Dziennik” poseł Piotr Uściński powtarza argumenty, jakie pojawiają się za każdym razem, gdy pornografia wywołuje panikę moralną: pornografia uzależnia, zwiększa liczbę rozwodów, promuje przemoc seksualną itd.
Niektóre z tych argumentów zasługują na dyskusję. Korzystanie z pornografii łączy się oczywiście z różnego rodzaju ryzykiem. Podobnie jak z każdego produktu, który daje natychmiastową gratyfikację – alkoholu, marihuany, wysokokalorycznego jedzenia itd. Jak pokazują doświadczenia niemal wszystkich rozwiniętych krajów, zakazy w zasadzie nigdy nie pomagają zmniejszeniu ryzyka. Prohibicja się po prostu nie sprawdza.
Zamiast zakazywać, państwo powinno edukować obywateli, tak by z różnego rodzaju potencjalnie ryzykownych produktów byli w stanie korzystać w możliwie świadomy sposób. W przypadku pornografii oznacza to rzetelną, opartą na wiedzy naukowej, a nie religijnych uprzedzeniach, edukację seksualną – coś, co bliska integrystycznym nurtom Kościoła prawica konsekwentnie blokowała przez ostatnie ćwierć wieku.
Pętanie Konstytucji
Wysiłki posłów PiS najpewniej skończą się niczym – wątpliwe jest, by partia przed wyborczym wielobojem, jaki zacznie się jesienią tego roku, ryzykowała bezsensowny i skazujący ją wyłącznie na śmieszność spór o porno, który - jeśli przerodzi się w spór o wolność internetu - może ją nawet kosztować władzę.
O wiele większe niebezpieczeństwo stwarza pełzająca cenzura uprawiana przez Ordo Iuris. Do argumentacji ekscentrycznego Stowarzyszenia na Rzecz Kultury Prawnej przyłączyło się bowiem konstytucyjne ciało, jakim jest Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji. Ciało już wcześniej znane z absurdalnych decyzji – np. kary nałożonej na TVN za transmitowanie wydarzeń sprzed Sejmu z przełomu 2016 i 2017 roku. Rada uznała wtedy, że relacje „propagują zachowania sprzeczne z prawem”.
Po międzynarodowej awanturze karę uchylono, opinia wyrobiła sobie jednak zdanie na temat Rady obsadzonej przez działaczy partyjnych PiS (przewodniczącym został mazowiecki radny tej formacji Witold Kołodziejski) czy bliskich partii dziennikarzy takich jak Teresa Bochwic. Jej partyjne zaangażowanie dorównuje tylko popisom braku wiedzy na Twitterze – Bochwic zasłynęła pretensjami do pirackiego portalu, że film, który z jego pomocą nielegalnie nabyła, nie działa poprawnie, niedawno pomyliła też Koreę Północną z Południową.
Nawet jednak biorąc poprawkę na to, że w KRRiTV zasiadają takie osoby, trudno nie zdumiewać się decyzją tego ciała w sprawie Nickelodeon Polska i kreskówki „Harmindom”. Rada upomniała Nickelodeon, by "wystrzegał się emitowania materiałów sprzecznych z obrazem rodziny, jaki podlega w Polsce ochronie prawnej”. Tłumacząc z urzędniczego na nasze: by nie pokazywał rodzin tworzonych przez pary jednopłciowe.
Ta decyzja to absurd. Doprowadzenie do logicznego końca pracującej w niej logiki odcięłoby polską widownię od sporej części światowej produkcji telewizyjnej. Szczęśliwe homoseksualne pary i tworzone przez nich rodziny są od dawna częścią telewizyjnego krajobrazu – w Polsce co najmniej od czasu kultowego „Przystanku Alaska” i „Przyjaciół”. Obie produkcje pochodzą z głębokich lat 90. Jest czymś zupełnie naturalnym, że obrazy takich par pojawiają się także w produkcjach adresowanych do dzieci i młodzieży.
Niebezpieczeństwo działań KRRiTV i Ordo Iuris sięga jednak głębiej. Przyjrzyjmy się bowiem prawnej argumentacji, jaką stosują oba ciała w tym wypadku. Ordo Iuris w swojej skardze na Nickelodeon powołuje się na artykuł 18 Konstytucji RP. Głosi on, że "małżeństwo jako związek kobiety i mężczyzny, rodzina, macierzyństwo i rodzicielstwo znajdują się pod ochroną i opieką Rzeczypospolitej Polskiej". Już wyprowadzenie z tego artykułu wniosku, że małżeństwa inne niż "związek kobiety i mężczyzny" są niekonstytucyjne, jest głęboko kontrowersyjne.
Wywnioskowanie z niego, iż w Polsce nie wolno nawet pokazywać innych modeli rodziny, jest już zupełnym absurdem.
Absurd ten przeczy nie tylko chronionej przecież przez Konstytucję wolności słowa, ale także najbardziej fundamentalnym dla porządku ustrojowego Rzeczpospolitej demokratycznym zasadom i wartościom. Ordo Iuris twierdzi, że broni Konstytucji, ale tak naprawdę próbuje ją spętać, narzucić polskiej wspólnocie interpretację ustawy zasadniczej wypłukującej ją z jej demokratycznego ducha.
Istota demokratycznej konstytucji polega bowiem na tym, że zawsze można ją zmienić. Dlatego brytyjska konstytucja to cała biblioteka, do której koleje pokolenia dokładają napisane przez siebie tomy, a amerykańska liczy aż 27 poprawek. Tworzone przez ustawę zasadniczą instytucje mają służyć ludziom, ich potrzebom i wartościom, dostosowując się do zmian społecznych. By konstytucja mogła się zmieniać, potrzebujemy przestrzeni debaty nad jej zapisami – w tym tymi określającymi, co w świetle prawa jest rodziną, a co nie. Sztuka, film, teatr to najbardziej naturalne przestrzenie takiej debaty.
Pyrrusowe zwycięstwo?
W małej, taktycznej potyczce przed KRRiTV Ordo Iuris odniosło zwycięstwo. Może się ono jednak okazać pyrrusowe. Stowarzyszenie, choć ma świetne przełożenie na obecną władzę, działa w kontrze do społecznej większości. W społeczeństwie polskim roku 2018 coraz wyraźniej rośnie większość opowiadająca się za jakąś formą prawnego uznania współżycia par jednopłciowych – choćby tylko w formie związków partnerskich.
Równość dla małżeństw jednopłciowych, a na pewno związki partnerskie, są w Europie po prostu cywilizacyjnym standardem. Polska ze swoim podejściem do tych spraw przypomina konserwatywny stan amerykańskiego Południa w połowie XX wieku, ciągle penalizujący związki osób o różnym kolorze skóry.
Ordo Iuris chce, jak widać, zmienić Polskę z państwa nieprzyjaznego mniejszościom w państwo mniejszościom wrogie. Każde małe zwycięstwo na tym froncie może jednak konserwatywnym prawnikom wyjść bokiem – w polityce podobnie, jak w kinie, najbardziej przecież nie lubimy przecież znęcających się nad słabszymi bigotów.