Jakub Majmurek o zmianie konstytucji: PiS stworzy katolickie państwo prezydenckie?
Proponowane przez PiS rozwiązania to przepis na półdyktatorską władzę prezydenta lub na ciągły kryzys konstytucyjny. W tę stronę reformować ustrój RP chce także Paweł Kukiz. Preambuła pospiesznie kasowanego z internetu projektu konstytucji PiS z 2010 r. zaczynająca się od słów "W imię Boga wszechmogącego", miała wprost wyznaniowy charakter, wykluczała symbolicznie poza obręb narodowej wspólnoty osoby wyznające inny pogląd niż monoteistyczny - pisze Jakub Majmurek dla WP.
Pod hasłami zmiany konstytucji (a zwłaszcza wprowadzenia jednomandatowych okręgów w wyborach do Sejmu) trzecie miejsce w zeszłorocznych wyborach prezydenckich zdobył Paweł Kukiz, któremu udało się następnie donieść swój wyborczy sukces do wyborów parlamentarnych. Hasła zmiany ustawy zasadniczej od dawna podnosiło też Prawo i Sprawiedliwość. Na stronach partii przez długi czas wisiał jej projekt nowej konstytucji, który - gdy w zeszłym roku zaczął wywoływać kontrowersje - nagle z nich zniknął, przykryty przekazem dnia, mówiącym, iż był on jedynie "ćwiczeniem intelektualnym" i nie warto zaprzątać sobie nim głowy.
Hasła konstytucyjnej zmiany zostały jednak ponownie podjęte przez PiS w maju. Najpierw 2 maja w przemówieniu Jarosława Kaczyńskiego, następnie dzień później w wystąpieniu prezydenta Andrzeja Dudy. Hasła te podchwycił od razu Paweł Kukiz, który na propozycję obozu władzy odpowiedział, że PiS go nigdy nie kupi stanowiskami, ale "mógłby nową konstytucją".
W tej sytuacji nasuwają się trzy pytania: czy zmiana konstytucji jest obecnie realna i ma szansę wyznaczyć polityczny podział w najbliższych latach; czy jest potrzebna; wreszcie co warto by w niej zmienić?
Suweren nie dał mandatu
Na to pierwsze pytanie odpowiedź wydaje się prosta: w obecnym parlamencie większości do całkowitej zmiany konstytucji nie ma. Suweren, polscy obywatele, nie dał do tego żadnego mandatu rządzącym. Dążący do rewizji konstytucji PiS i Kukiz '15 nie zebrali odpowiedniego poparcia. Naród uznał, że zmiana konstytucji nie jest w tej chwili najpilniejszą potrzebą.
Trudno wyobrazić sobie, by przy tym poziomie politycznego sporu i wrogości na linii PiS-opozycja (z wyjątkiem Kukiza) udało się zebrać większość konstytucyjną, by w ogóle udało się wdrożyć sensowne prace nad konstytucyjną rewizją. Opozycja nie może jednocześnie maszerować przeciw PiS w marszach w obronie demokracji i merytorycznie pracować z partią Jarosława Kaczyńskiego nad nową ustawą zasadniczą.
Nie oznacza to wszystko jednak, że PiS nie będzie chciał ustawić politycznego sporu na linii zmiana konstytucji-obrona jej obecnego kształtu. Jest on dla partii Jarosława Kaczyńskiego bardzo wygodny. Przenosi bowiem spór polityczny na bardzo wysoki poziom abstrakcji i ogólności, mobilizując przy tym wokół niego silne społeczne emocje po obu stronach. Odwraca to uwagę opinii publicznej od konkretnych polityk, sukcesów i porażek rządu Beaty Szydło. Dostarcza mu przy tym wygodnej wymówki: "chcemy dobrze, chcemy prawdziwych zmian, ale blokuje nas stara ustawa zasadnicza, w której poprawie przeszkadza opozycja". Taka narracja dostarcza też pretekstu do obchodzenia i naginania konstytucyjnych zapisów, czego przykład widzimy w całym zamieszaniu związanym z Trybunałem Konstytucyjnym.
Niepotrzebne zmiany?
Paweł Kukiz lubi powtarzać, że obecna ustawa zasadnicza to dzieło "postpezetpeerowskich elit", w podobny sposób w trakcie prac Zgromadzenia Konstytucyjnego atakowali ją politycy AWS. Konstytucja ta ma jednak potężną demokratyczną legitymację. Została przyjęta w bezpośrednim referendum, zagłosowało za nią ponad 6 milionów Polaków i Polek. Choć przyznać też trzeba uczciwie, że w październiku zeszłego roku na PiS i Kukiza padło w sumie trochę więcej głosów (nieco ponad 7 milionów), niż za konstytucją w 1997 roku. W ciągu tych niecałych dwóch dekad prawo wyborcze zyskało też całe nowe pokolenie Polaków i Polek – w wyborach w 2015 roku głosować mógł już przecież rocznik 1997.
Biorąc pod uwagę wszystkie te czynniki, można dojść do wniosku, że konstytucja to coś, co powinno być otwarte na zmiany, ale dokonywane bardzo uważnie. Częścią takiej zmiany powinna być odpowiedź na pytanie: czy mamy dziś dobrą konstytucję? Z pewnymi zastrzeżeniami, ja odpowiedziałbym, że ogólnie nie mamy złej. W wielu punktach obecnie obowiązująca w Polsce ustawa zasadnicza zakłada naprawdę dobre rozwiązania np., społeczną gospodarkę rynkową, gwarancje praw człowieka i obywatela, szereg praw socjalnych (prawo do pracy, mieszkania, bezpłatnej edukacji). Problem jest nie tyle konstytucja, ile fakt, że kolejne rządy nie realizują zawartych w niej zapisów, nie respektując przy tym wyroków Trybunału Konstytucyjnego.
Przykłady? Weźmy prawo do zrzeszania się pracowników w związki zawodowe. Konstytucja je gwarantuje, tak samo jak podpisane przez Polskę konwencje międzynarodowe. Tym nie mniej, konkretne przepisy odpowiednich ustaw nie pozwalały na zrzeszanie się pracowników zatrudnionych na umowach cywilno-prawnych stanowiących coraz większy odsetek pracowników na naszym silnie uelastycznionym rynku pracy. Kolejne rządy odmawiały im tego prawa. Za tak wąskie rozumienie "prawa do koalicji" pracowników krytykowała Polskę Międzynarodowa Organizacja Pracy. W czerwcu zeszłego roku TK uznał brak możliwości zrzeszania się takich pracowników za niekonstytucyjny. Nawet jeśli ktoś nie podlega umowie o pracę, tym nie mniej ma prawo zrzeszać się dla ochrony swoich praw – uznali sędziowie. Rząd miał przyjąć odpowiednie przepisy wykonawcze do tej ustawy. Nie zrobił tego ani rząd Ewy Kopacz, ani Beaty Szydło. W tym roku projekt zmian ma trafić do Rady Dialogu Społecznego, wykonanie wyroku zajmie czas. Ale nie jest to wina konstytucji,
tylko tempa pracy rządów i parlamentów.
Konstytucja zadziałała i ochroniła tu słabszą, pracowniczą stronę. Podobna sytuacja miała miejsce w przypadku opiekunów osób niepełnosprawnych. W latach 2008-2014 TK kilkakrotnie, na podstawie konstytucyjnych zapisów, orzekał w sposób, który znacząco poszerzał dostęp do świadczeń dla tej grupy osób. Dlatego pretensje prezydenta Dudy, który 3 maja atakował obecną ustawę zasadniczą za to, że pod jej panowaniem państwo zostawiło osamotnione rodziny wychowujące niepełnosprawne dzieci, czy pracowników wypchniętych poza kodeksowe formy zatrudnienia, wydają się być źle zaadresowane. Zwłaszcza, że w sprawie pilnego wdrożenia w życie wyroku z czerwca zeszłego roku, zmieniającego sytuację wielu pracowników, prezydent ani razu się nie wypowiedział – a mógłby wysłać tu choćby sygnał do opinii publicznej, że poważnie traktuję tę sprawę.
W stronę katolickiego państwa prezydenckiego?
Inna sprawa, czy od koalicji Kukiz-PiS moglibyśmy liczyć na wzmocnienie socjalnych gwarancji w konstytucji. Pospiesznie kasowany z internetu projekt konstytucji PiS niczego takiego nie zawierał. Jeśli chodzi o prawa obywatelskie, stanowił wręcz krok wstecz wobec obecnej ustawy zasadniczej. Zwiększał władzę rodzicielską kosztem praw dzieci (np. wykreślono zapis, że prawo rodziców do wychowywania dziecka zgodnie ze swoim światopoglądem powinno uwzględniać stopień jego dojrzałości), wpisywał w konstytucję konkordat, obecność symboli religijnej w przestrzeni publicznej i małżeństwo, jako związek wyłącznie kobiety i mężczyzny. Preambuła zaczynająca się od słów, "W imię Boga wszechmogącego" miała wprost wyznaniowy charakter, wykluczała symbolicznie poza obręb narodowej wspólnoty osoby wyznające inny pogląd niż monoteistyczny.
Nawet jeśli było to tylko "ćwiczenie intelektualne", to pokazywało w jakim kierunku PiS pragnie iść z konstytucyjnymi zmianami. Najważniejsze kwestie w projekcie dotyczyły pozycji prezydenta. Projekt PiS znacznie wzmacniał jego prerogatywy. Pozwalał na rozpisywanie referendów w sprawie proponowanych przez niego lub kwestionowanych ustaw, zgłaszania weta przy wyborze ministrów, zwiększał kompetencje głowy państwa w odniesieniu do sądów powszechnych, dawał szersze niż dotąd prerogatywy przy reprezentowaniu Polski na arenie międzynarodowej. Przy takiej pozycji głowy państwa, mogłaby ona skutecznie blokować politykę rządu, z którym pozostawałaby w konflikcie. Proponowane przez PiS rozwiązania to albo przepis na półdyktatorską, odwołującą się do referendum, nie parlamentu, władzę prezydenta lub na ciągły kryzys konstytucyjny.
W tę stronę reformować ustrój RP chce także Paweł Kukiz. Pytany przez dziennikarzy, mówił niedawno, że chciałby "oddzielenia władzy wykonawczej od ustawodawczej" i "wzmocnienia prezydenta", w stronę "semi-prezydenckiego" systemu "na wzór Francji".
Co faktycznie warto zmienić?
Problem z semi-prezydenckim systemem jest taki, że nie działa on specjalnie nigdzie indziej poza V Republiką. Aplikowany do byłych francuskich kolonii w Afryce kończył się na ogół trwającymi dekady prezydenckimi dyktaturami. W samej Francji prowadził do kryzysów politycznych i sporów kompetencyjnych w okresach kohabitacji prezydenta i większości parlamentarnej pochodzących z różnych politycznych obozów. Możemy zgadywać jak wyglądałoby to na głęboko podzielonej polskiej scenie politycznej np., gdyby obdarzony silnymi prerogatywami prezydent Duda współrządził z rządem PO, PSL i .Nowoczesnej.
Paweł Kukiz ma jednak rację w jednym: rozmawiając o obecnej konstytucji warto zastanowić się nad relacjami łączącymi prezydenta, parlament i rząd. Z tym, że należałoby się zastanowić raczej nad tym, czy zmiany nie przeprowadzić w drugą stronę, niż chcą Kukiz i PiS: w stronę konsekwentnego systemu kanclerskiego. Z prezydentem ograniczonym do reprezentacyjnych funkcji, wybieranym przez zgromadzenie narodowe i całą władzą wykonawczą skupioną w rządzie odpowiedzialnym przed parlamentem. Ta odpowiedzialność i kontrola ciała przedstawicielskiego daje większe gwarancje braku nadużyć władzy, niż odpowiadający przed nikim, poza wyborcami raz na 5 lat, prezydent.
Warto też zastanowić się nad mocniejszym zaznaczeniem w konstytucji rozdziału państwa i związków wyznaniowych, czy sformułowaniom, które umożliwiłyby np. przeprowadzenie jakiejś formy prawnego uznania związków jednopłciowych. Ale te kwestie to z pewnością nie temat na dyskusję w zdominowanym przez PiS i Kukiza parlamencie.
Nie wierzę, by te partie zebrały w nim konstytucyjną większość. Spór o zmianę konstytucji przybierze więc rytualną formę, służącą głównie mobilizacji twardych zwolenników tych obu stronnictw politycznych. Dla ich przeciwników, także w kontekście konstytucji, kluczowe pozostaje pytanie "co możemy zaoferować po rządach PiS"? Odpowiedź wydaje się tu dwuczłonowa. Z jednej strony otwartość na sensowne konstytucyjne rewizje, z drugiej pakt na rzecz przestrzegania tych wszystkich konstytucyjnych zapisów (głównie tych gwarantujących prawa socjalne), których zbywanie przez kolejne rządy po roku 1989 wykreowały gniew i frustrację, jakie umożliwiły sukces kwestionującym obecny porządek konstytucyjny siłom.
Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski