Jakub Majmurek: JOW-y, czyli ordynacja dla oligarchii
- JOW-y bardzo szybko zmienią nasz kraj w „republikę baronów”. Głos za JOW-ami na pewno zmieni Polskę. Ale bynajmniej nie w demokratycznym kierunku. System, gdzie decyduje wąska uprzywilejowana mniejszość, nie nazywa się bowiem demokracją, a oligarchią – pisze Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski. Publicysta wyjaśnia dlaczego wprowadzenie w Polsce JOW-ów, główny postulat Pawła Kukiza i jego ruchu, może skończyć się katastrofą. Majmurek przygląda się wynikom wyborów na Wyspach oraz w innych państwach, gdzie obowiązuje ordynacja większościowa. Jak będzie to wyglądało w Polsce i dlaczego opowieści o JOW-ach przypominają fantazje o wygranej w Lotto?
- Wielbione przez Kukiza JOW-y bardzo szybko zmienią nasz kraj w „republikę baronów”. Głos za JOW-ami na pewno zmieni Polskę. Ale bynajmniej nie w demokratycznym kierunku. System, gdzie decyduje wąska uprzywilejowana mniejszość, nie nazywa się bowiem demokracją, a oligarchią – pisze Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski. Publicysta wyjaśnia dlaczego wprowadzenie w Polsce JOW-ów, główny postulat Pawła Kukiza i jego ruchu, może skończyć się katastrofą. Majmurek przygląda się wynikom wyborów w Wielkiej Brytanii i innych państwach, gdzie obowiązuje ordynacja większościowa. Jak będzie to wyglądało w Polsce, dlaczego JOW-y w praktyce stają się "maszynką do mielenia głosów milionów wyborców" oraz w czym opowieści o JOW-ach przypominają fantazje o wygranej w Lotto?
Jesienią podejmiemy być może najważniejszą ustrojową decyzję od czasu referendum konstytucyjnego z 1997 roku. Zdecydujemy, czy otworzyć drzwi do zmiany ordynacji wyborczej z proporcjonalnej na większościową i wprowadzić jednomandatowe okręgi wyborcze. Za sprawą Pawła Kukiza JOW-y stały się jednym z głównych haseł kampanii prezydenckiej. Między pierwszą a drugą turą w – jak się wydawało – desperackim i nieprzemyślanym geście prezydent Komorowski zapowiedział zwołanie konstytucyjnego referendum w sprawie JOW-ów. Decyzja podjęta w wyborczej panice może teraz doprowadzić do zmiany głębszej niż cokolwiek, co działo się pod sztandarem IV RP.
Zwolennicy JOW-ów przekonują nas, że ich wprowadzenie wyprowadzi nas z patologii polskiej „partiokracji” ku zielonym łąkom demokracji w brytyjskim stylu, gdzie każdy poseł pozostaje w głębokim związku z okręgiem, który go wybrał i wyborcami, jakich reprezentuje. Problem w tym, że w jakiejkolwiek liberalnej demokracji, gdzie jednomandatowe okręgi wyborcze faktycznie funkcjonują, władza aparatów partyjnych wcale nie jest słabsza, niż tam, gdzie występuje ordynacja proporcjonalna. Przekonanie, że głosując w JOW-ach głosujemy na ludzi, a nie na partie, jest wyłącznie iluzją.
By poznać kandydata, na którego głosujemy, potrzeba mu przede wszystkim jednej rzeczy: rozpoznawalności. A tę najlepiej zapewnia właśnie szyld partyjny i sprawna machina wyborcza, ewentualnie stojące za kandydatem pieniądze. JOW-y bowiem nie tylko, wbrew zapewnieniom ich zwolenników, wzmacniają "partiokrację", ale także jej oligarchiczny element.
Brytyjczycy też mają dość
Zaraz, zaraz, ktoś mógłby zapytać, czy Anglia, gdzie od wieków parlament wybiera się w jednomandatowych okręgach jest oligarchią? Przecież to Westminster jest kolebką zachodniego parlamentaryzmu, matką i wzorem parlamentów. Cóż, kłopot w tym, że nie do końca.
Na Wyspach co pięć lat, przy okazji każdych wyborów, w prasie ukazują się wezwania do daleko idącej reformy ordynacji wyborczej, do zmiany tejże na proporcjonalną. Z partii, które mają przedstawicieli w brytyjskim parlamencie, za wprowadzeniem ordynacji proporcjonalnej opowiada się mniej lub bardziej otwarcie kilka: liberałowie, Zieloni, walijska partia Plaid Cymru, Szkocka Partia Narodowa. Od lat z tą ideą flirtują także laburzyści. Przed tegorocznymi wyborami do oparcia kampanii o obietnicę wprowadzenia ordynacji proporcjonalnej namawiał laburzystów opiniotwórczy wśród zwolenników partii tygodnik „New Statesmen”. Partia nie zdecydowała
się jednak na taki krok. Dlaczego?
Dlatego, że z punktu widzenia dużych partii ordynacja oparta o JOW-y ma jedną wielką zaletę. Daje w parlamencie zwycięzcy potężną premię i znacznie zwiększa szanse na samodzielne stworzenie rządu. Kłopot w tym, że stojący za takim rządem elektorat wcale nie musi odzwierciedlać opinii większości wyborców. Widać to doskonale na przykładzie wyników tegorocznych wyborów na Wyspach. Dwie największe partie – konserwatyści i laburzyści – zdobyli w sumie niecałe 67 proc. głosów. Jeśli jednak przyjrzymy się podziałowi miejsc w Izbie Gmin, to zauważymy, że tam ich przewaga nad pozostałymi ugrupowaniami jest o wiele większa. Razem zgarnęli 86 proc. mandatów, czyli o wiele więcej niż wyniosło ich społeczne poparcie.
Maszynka do mielenia głosów
Przyglądając się bliżej wynikom ostatnich wyborów na Wyspach, bez problemu można dostrzec, że JOW-y nie tylko zawyżają poparcie dużych partii, ale także służą jako maszynka do mielenia głosów milionów obywateli. Najbardziej boleśnie przekonali się o tym wyborcy Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa (UKIP). Padło na nią ponad 3,8 miliona głosów (ponad 12 proc.). Ile mandatów zdobyła ta partia? Jeden. Prawie cztery miliony głosów jej zwolenników poszło faktycznie do kosza.
Gdy mówi się o demokratyzacji systemu, jaką mają przynieść JOW-y i przywróceniu ludziom „prawa do decydowania”, warto zadać sobie pytanie, co jest większym ograniczeniem demokracji i prawa wyboru: fakt, że prawie cztery miliony wyborców nie ma w parlamencie swojej reprezentacji, czy to, że w wyborach w moim okręgu wyborczym głosuję na partyjną listę, a nie pojedynczą osobę?
Jeden mandat w tych wyborach zdobyła także przedstawicielka brytyjskich Zielonych, którzy uzyskali 1,1 miliona głosów (3,8 proc.). Ale i Zieloni mogą się czuć potraktowani niesprawiedliwie. Szkocka Partia Narodowa zdobyła od nich tylko o 300 tysięcy głosów więcej, ale już mandatów więcej o… 55. Czy sytuacja, w której ciesząca się poparciem niecałego 1,5 miliona Brytyjczyków SNP ma o 55 mandatów więcej, niż gromadzące poparcie prawie 4 milionów rodaków UKIP, nie jest wypaczeniem zasady demokratycznej reprezentacji?
Okręgi jak salamandry
SNP zawdzięcza swój sukces temu, że wygrała w 56 z 59 dziewięciu szkockich okręgów wyborczych. Co sprawia, że parlamentarna reprezentacja Szkocji w Westminsterze staje się w zasadzie jednopartyjna – co również nie uwzględnia prawdziwych poglądów Szkotów. Przypomnijmy, że niecały rok wcześniej partia ta przegrała referendum o niepodległość Szkocji, w którym Szkoci – wbrew kampanii SNP – zagłosowali za utrzymaniem unii z Londynem.
Przypadek Szkocji z ostatnich brytyjskich wyborów zwraca uwagę na jeszcze jedno niebezpieczeństwo związane z JOW-ami. W tym systemie, odpowiednio manipulując granicami okręgów wyborczych, łatwo jest wypaczyć wynik głosowania. Wystarczy wyznaczyć ich granice tak, by geografia faworyzowała naszych politycznych sojuszników, a naszych przeciwników „upychała” szczelnie w kilku okręgach.
Szczególnie demokracja amerykańska od początku miała wielki problem z tym zjawiskiem. Dorobiła się nawet określającego go neologizmu. Każdy, kto śledzi bliżej amerykańską politykę, natknie się w końcu na określenie „gerrymandering”. Słowo to pochodzi od złożenia dwóch słów: nazwiska gubernatora Gerry’ego i salamandry.
Eldridge Gerry był gubernatorem Massachusetts w drugiej dekadzie XIX wieku. W 1812 roku przygotowywał nowe granice okręgów wyborczych. Chciał wyznaczyć je tak, by maksymalnie pomóc swoim politycznym przyjaciołom z Partii Demokratyczno-Republikańskiej, a zaszkodzić konkurencyjnym Federalistom. W efekcie zaprojektowane przez Gerry’ego okręgi przybierały tak dziwaczne kształty, że „Boston Gazette” opublikował kandydaturę przedstawiającą kształt okręgu wokół Bostonu w formie fantastycznego gada (po prawdzie bardziej chyba bazyliszka niż salamandry). Niemniej zaproponowana przez gazetę nazwa „gerrymandering” przyjęła się w amerykańskim słowniku. Podobnie jak praktyka ustalania granic okręgów na korzyść danej partii.
Co jakiś czas w amerykańskich mediach pojawiają się rankingi najbardziej „zgerrymanderyzowanych” okręgów wyborczych. Ich twórcy często w fantazji mogą ścigać się z gubernatorem Gerrym. Na przykład 35. okręg wyborczy w Teksasie przypomina kształtem słonia do góry nogami, 4 okręg w Karolinie Północnej połączone kontynenty amerykańskie, z kolei siódmy okręg z Pensylwanii został przez czytelników „The Washington Post” uznany za najbardziej podobny do „psa Goofy’ego kopiącego w kuper Kaczora Donalda”.
Jak będzie to wyglądało w Polsce? Czy jesteśmy w stanie zaufać naszym instytucjom, że wyznaczą racjonalne i sprawiedliwe granice okręgów? Że nie będą nimi manipulować dla politycznych korzyści swoich partyjnych kolegów? Pamiętamy, że po kilku ostatnich wyborach poważne partie polityczne kwestionowały ich prawomocność, mówiły o fałszerstwach. Czy wprowadzenie JOW-ów nie będzie okazją do ciągłych sporów o prawomocność wyborów i oskarżeń o fałszowanie wyborów przez manipulację granicami okręgów?
Republika baronów
Jednak granice okręgów to nie jedyny problem, jaki stwarza geografia JOW-ów. Wszędzie tam, gdzie w ten sposób wyłania się władze, kraj dzieli się na cztery części. Okręgi wyborcze stanowiące twierdzę jednej dużej partii, okręgi stanowiące twierdzę drugiej, nieliczne okręgi-bastiony mniejszych partii, oraz tzw. okręgi marginalne. Marginalne, lecz bynajmniej nie marginesowe - to w tych okręgach decyduje się wynik wyborów, to o ich poparcie przede wszystkim zabiegają obie wielkie partie. To głos zamieszkujących je wyborców jako jedyny ma prawdziwie znaczenie.
W Wielkiej Brytanii np. wiadomo, że twierdzą Torysów są zamożne południowo-wschodnie hrabstwa wokół Londynu (choć nie sam Londyn), za to na niemal żadne mandaty od lat nie mogą oni liczyć na celtyckich peryferiach królestwa, w Walii i Szkocji. Kandydat laburzystów raczej nie ma szans w hrabstwie Kent, za to na robotniczej północy kraju, w większości dzielnic Manchesteru i Liverpoolu czy we wschodnim Londynie każdy wystawiony przez tę partię kandydat może być w zasadzie pewien zwycięstwa.
W Stanach Zjednoczonych od czasów Billa Clintona wiadomo, że wybrzeża i stany nad Wielkimi Jeziorami głosują w wyborach prezydenckich na Demokratów, zaś południe na Republikanów. Wyniki decydują się w kilku stanach, takich jak Floryda czy Ohio. Ktokolwiek zostanie kandydatem Republikanów w następnych wyborach, wiadomo, że nie wygra w stanie Nowy Jork. Ktokolwiek zostanie kandydatem Demokratów, na pewno przegra w Teksasie. Taka geografia wyborcza radykalnie wzmacnia kierownictwa partyjne. Każde dysponuje bowiem zestawem „bezpiecznych” okręgów wyborczych, w których wskazanie kandydata jest równoznaczne z jego wyborem. Oczywiście, tu pojawia się opowieść o niezależnych społecznikach, którzy w ramach JOW-ów mają mieć możliwość wystartowania bez poparcia wielkich partii i wejścia do zgromadzenia ustawodawczego, reprezentując lokalną społeczność.
Z takimi opowieściami o niezależnych kandydatach jest trochę tak, jak z fantazjami o wygranej w Lotto: są krzepiące, teoretycznie możliwe, ale na tyle mało prawdopodobne, że szkoda zaprzątać sobie nimi głowę i budować wokół nich swoje strategie życiowe. Tacy kandydaci niezwykle rzadko pojawiają się np. w parlamencie brytyjskim, a więc w społeczeństwie, gdzie silne są więzy sąsiedzkie i lokalna samoorganizacja, gdzie prawie każdy należy do jakiegoś stowarzyszenia i organizacji. Jaką szansę tacy kandydaci mieliby w społeczeństwie polskim – gdzie większość z nas nie zna nawet swoich sąsiadów, nie działa w żadnym stowarzyszeniu i ma problem z zaufaniem komukolwiek spoza najbliższej rodziny – odpowiedzcie sobie państwo sami.
Wyłoniony w Polsce w wyniku ordynacji większościowej parlament zostałby zupełnie zdominowany przez dwie największe partie, wygodnie wymieniające się władzą. PiS miałby swoje feudalne niemalże dominium w dawnej Galicji i większości Kongresówki; PO w dużych miastach i na Ziemiach Odzyskanych. O wynikach wyborów decydowałby pewnie Śląsk i część Polski centralnej. Poza kandydatami dwóch głównych partii w parlamencie znalazłoby się też pewnie kilku lokalnych notabli. Jakiś prezydent zasiedziany w swoim ratuszu od czasów wczesnego Buzka, który zbudował wokół siebie klientelistyczny układ i dzięki pieniądzom od swoich politycznych nominatów pobierających sute pensje z miejskich spółek, zdolny skutecznie sfinansować kampanie. Albo jakiś przedsiębiorca, którego firmy dają okręgowi większość miejsc pracy poza sektorem publicznym, a któremu akurat przydałby się immunitet.
JOW-y bardzo szybko zmienią Polskę w „republikę baronów”. Kilku baronów zarządzających dwoma wielkimi partiami, dzielącymi między siebie kraj po połowie i lokalnych kacyków. Głos za JOW-ami na pewno zmieni Polskę. Ale bynajmniej nie w demokratycznym kierunku. System, gdzie decyduje wąska uprzywilejowana mniejszość nie nazywa się bowiem demokracją, a oligarchią.
Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski
Jakub Majmurek - z wykształcenia filmoznawca i politolog. Działa jako krytyk filmowy, publicysta, redaktor książek, komentator polityczny i eseista. Związany z Dziennikiem Opinii i kwartalnikiem "Krytyka Polityczna". Publikuje także w "Kinie", "Gazecie Wyborczej", portalu "Filmweb". Redaktor i współautor wielu publikacji, ostatnio "Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej".