Jakub Majmurek: "Czy opozycja zaczęła sensownie się dzielić?" (Opinia)
Opozycyjny wyborca, przekonywany przez ostatnie kilkanaście miesięcy, że tylko wspólna lista daje szansę na zatrzymanie PiS, może mieć poczucie, że właśnie wydarzyła się katastrofa. Niekoniecznie musi to być jednak prawda.
To nie musi być katastrofa
Mimo siły polaryzacji PiS-PO przeciwnicy obecnego rządu mają różne poglądy na szereg spraw. Jedni są bardziej liberalni gospodarczo, inni socjalni; jedni chcą pełnej równości dla małżeństw jednopłciowych, inni z nieufnością patrzą na propozycje choćby związków partnerskich. Tylko do pewnego stopnia te różnice da się produktywnie połączyć w ramach jednej, wielkiej, opozycyjnej listy. Hegemonia duopolu PiS-PO nie unieważnia tego, że ciągle mamy w Polsce wyborców lewicowych i centrowych, którzy chcą mieć swoją partyjną reprezentację.
Argument "sytuacja jest wyjątkowa, PiS zagraża polskiej demokracji, to nie czas na normalną politykę” nie zadziałał najlepiej w wyborach do Europarlamentu. Wspólna lista niemal całej demokratycznej opozycji przegrała. Argument "nie czas na normalną politykę” unieważniły też ciągnące się aż do granicy żenady negocjacje nad wspólną, opozycyjną listą. To, co się wtedy działo było pokazem "polityki jak zawsze”. Takiej, gdzie Kaczyński Kaczyńskim, łamanie konstytucji, łamaniem konstytucji, ale prawdziwym politycznym wrogiem jest nie Prezes, a kolega z listy, koalicjantowi nie można dać za dużo, a od programu ważniejsze są listy i panujące na nich parytety.
Podział opozycji daje szansę zakończyć zjednoczeniową telenowelę. Opozycyjne bloki mogą wreszcie skupić się na programie i komunikacji z wyborcami. Grając osobno, każda partia będzie wiedziała, iż musi zmobilizować maksimum swoich wyborców. Ci będą mieli szansę wybrać socjaldemokratkę, bez lęku, że głosując na nią wprowadzą do Sejmu chadeka – albo odwrotnie. Taka sytuacja jest nie tylko zdrowsza dla demokracji, ale przy dobrej koniunkturze może nawet dać szansę na stworzenie blokującej PiS w większości przyszłym Sejmie.
Zobacz także: Wicepremier Sasin broni porażek Szydło w Brukseli
Współpraca i konkurencja
A przy tym start w trzech blokach stawia opozycji szereg wyzwań i niesie ryzyko. Najpoważniejsze związane jest z zagrożeniem nieprzekroczenia progu wyborczego przez listę lewicy i ludowców. Taki scenariusz faktycznie byłby katastrofą. Kaczyński na pewno zapewniłby sobie wtedy drugą kadencję, być może z jeszcze silniejszą większością.
Najtrudniejsze zadanie liderów osobnych list opozycji będzie polegało na tym, jak jednocześnie konkurować i współpracować ze sobą. Trzy listy nie mogą sztucznie wyciszać dzielących je programowych różnic – ich wyrazista artykulacja jest konieczna do tego, by każda z nich maksymalnie była w stanie zmobilizować swój elektorat. Zwłaszcza ludowcy i lewica nie mogą sobie pozwolić na to, by elektorat postrzegał ich jako przystawkę do KO, która - jeśli PiS straci większość w Sejmie - i tak skończy w rządzie tworzonym przez Schetynę, lub jego nominanta. Nie należy więc w tej kampanii bać się merytorycznych sporów o wolności obywatelskie, politykę społeczną, zakres obecności państwa na rynku i wszystkie inne kwestie dzielące wyborców obozu demokratycznego.
Z drugiej strony, liderzy opozycji nie mogą pozwolić na to, by ten spór przerodził się w totalną wojnę na wyniszczenie. Sytuacja, gdy opozycja zamiast punktować PiS, żre się na śmierć i życie we własnym gronie, to wymarzony scenariusz Kaczyńskiego. Liderzy opozycji muszą pamiętać, że nawet gdy czasem rywalizują o podobny elektorat, to głównym wrogiem jest PiS. Jego odsunięcia od władzy chcą zarówno wyborcy KE, jak i lewicy. Być może warto zawrzeć nawet jakiś poufny pakt o nieagresji, wyznaczający ramy sporu w kampanii i obszary elektoratu, o jakie miałyby rywalizować poszczególne listy.
Co dalej?
To, czy do takiego paktu dojdzie zależy głównie od PO – która nawet w sytuacji startu trzech list pozostaje hegemoniczną siłą po opozycyjnej stronie. Kluczowe dla przebiegu kampanii będzie to, czy PO uzna, że trzeba pozwolić ugrać możliwie najlepszy wynik ludowcom i lewicy, by później wspólnie budować rząd, czy też, że warto grać na zatopienie wszelkiej konkurencji w obozie demokratycznym. Decyzja w tej sprawie pewnie zależeć będzie od sondaży. Gdy te nie będą dawały koalicji trzech demokratycznych list żadnych szans na zatrzymanie PiS, w interesie Schetyny będzie to, by zdominowana przez niego KO pozostała jedyną opozycyjną listą w Sejmie. Zwłaszcza, że tak naprawdę nie wiadomo, jak zachowa się PSL – trudno nie zastanawiać się, czy niechęć do startu w KO nie wynika z tego, że ludowcy liczą na jakieś dogadanie się z PiS.
Na razie Schetyna zapowiedział budowę "koalicji obywatelskiej” przeciw PiS, do której zaprasza wszystkich chętnych. Oznacza to najpewniej to, że KO będzie starała się ściągnąć na listy rozpoznawalnych, atrakcyjnych dla swojego elektoratu działaczy innych stronnictw, od prawa do lewa. O ile w SLD trudno dziś już znaleźć odpowiednich kandydatów do transferów, to nie zdziwiłbym się, gdyby KO szukała ich w Wiośnie, wśród ludowców, czy rozpoznawalnych samorządowców.
Wielkiego pola manewru nie mają działacze lewicy: muszą się dogadać i zbudować koalicję, w jakiej znajdzie się miejsce dla całego lewicowego środowiska: od SLD, przez ruchy miejskie, po Razem, a nawet Piotra Ikonowicza. Dogadać się nie będzie łatwo: do różnic programowych dochodzą kwestie formy koalicji, podziału miejsc na listach i pieniędzy. Jeśli się uda, będzie to małżeństwo z konieczności, wymuszone przez Kosiniaka-Kamysza i Schetynę. Daje ono jednak lewicy szansę na powrót do politycznej gry. Taka koalicja szczególnie korzystna wydaje się dla Partii Razem – samodzielnie walczyłaby maksymalnie o 1 proc. Adrian Zandberg powinien w podziękowaniu wysłać liderom PO i PSL kilka butelek ich ulubionych trunków.
To właśnie wyniku lewicowej koalicji zależy to, czy opozycja będzie miała szansę na pokonanie PiS. Dziś to ciągle bardzo odległy scenariusz. Jak trudno jednak teraz nie jest, podział naprawdę nie musi się źle dla opozycji skończyć.
Jakub Majmurek dla WP Opinie