Jakub Majmurek: Budapeszt w Warszawie? Nie sądzę
W Polsce nie ma na razie kryzysu budującego poparcie dla radykalnych działań. PO nie przegrała dlatego, że ludziom się pogarszało, ale dlatego, że nie poprawiało się dość szybko. Bez konstytucyjnej większości nie uda się przemeblować państwa na wzór węgierski - pisze Jakub Majmurek w felietonie dla Wirtualnej Polski.
W Polsce nie ma na razie kryzysu budującego poparcie dla radykalnych działań. PO nie przegrała dlatego, że ludziom się pogarszało, ale dlatego, że nie poprawiało się dość szybko. Bez konstytucyjnej większości nie uda się przemeblować państwa na wzór węgierski - pisze Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski.
Ze starego przysłowia "Polak, Węgier, dwa bratanki" nikt od czasów Józefa Bema nie wyciągnął tak daleko idących politycznych konsekwencji, jak Jarosław Kaczyński i skupiona wokół PiS prawica. Jeszcze przed spektakularnym zwycięstwem Viktora Orbána w wyborach 2010 roku, szukała ona inspiracji w polityce jego partii, Fideszu. Gdy w 2010 roku Orbán i jego koalicjanci, chrześcijańscy demokraci, zdobyli w wyborach większość konstytucyjną, Budapeszt dla PiS, a zwłaszcza jego sympatyków z "mediów niepokornych", stał się tym, czym Moskwa dla europejskich komunistów w latach 20. - wzorem, Mekką, symbolem nadziei. W liberalnej prasie węgierska stolica miała z kolei jak najgorszą opinię. Orbánowi zarzucano autorytarne tendencje, tworzenie korupcyjnych układów w gospodarce, flirtowanie z hasłami skrajnej prawicy. Ta zła prasa tylko umacniała fascynację węgierską prawicą na prawicy polskiej, zapowiadającej budowę "Budapesztu w Warszawie".
Po podwójnym - prezydenckim i parlamentarnym - zwycięstwie Prawa i Sprawiedliwości hasło to wydaje się być bliższe realizacji niż kiedykolwiek wcześniej. Czy powinniśmy więc patrzeć uważnie na to, co stało się w ciągu pięciu ostatnich lat w Budapeszcie? Czy reformy Orbána podpowiadają nam "czego się spodziewać"? Jakie można mieć (w zależności od politycznej orientacji) nadzieje lub obawy?
I tak, i nie. Tak, bo w projekcie PiS i Fideszu można dostrzec wiele analogii. Na oba składają się nieliberalne rozumienie demokracji; plany budowy "narodowego kapitalizmu", populistyczna polityka skupiona na obsłudze interesów klasy średniej; nieufność do integracji europejskiej; polityka historyczna przedstawiająca naród - polski i węgierski - w roli ofiar zachodu; wreszcie wspólna koncepcja polityki kulturalnej - wspierana przez państwo kultura ma w niej wzmacniać i wyrażać "narodową wspólnotę". A przy tym całkowicie odmienny kontekst polityczny i ekonomiczny obu państw, znacznie ogranicza zasięg tych analogii. Choć Jarosław Kaczyński o Budapeszcie nad Wisłą być może faktycznie marzy, to zbudowanie go tutaj będzie o wiele trudniejsze niż nad Dunajem.
Zwycięzcy biorą wszystko
Na czym polega nieliberalne rozumienie demokracji PiS i Fideszu? W największym skrócie na przekonaniu, że zwycięzcy biorą wszystko. Fidesz od 2010 roku przedstawia się jako emanacja woli narodu. Wszystkie siły opozycyjne czy głosy krytyki traktuje jako wyraz niemalże narodowej zdrady, odmawia rozmów z opozycyjnymi dziennikarzami. Ponieważ większość jest wyrazem woli narodu, nie może tolerować żadnych ograniczających ją instytucji państwowych czy obywatelskich, które w demokracji liberalnej mają pilnować, by władza większości nie przerodziła się w jej tyranię i by respektowane były prawa mniejszości. Orbán od początku dążył, by usunąć lub podporządkować Fideszowi wszystkie instytucje.
Zaczęło się od sądu konstytucyjnego. Fidesz najpierw zmienił sposób nominacji sądów przez parlament, tak by parlamentarna większość nie musiała szukać kompromisu z mniejszymi ugrupowaniami. Następnie, w nowej konstytucji, którą uchwalił fideszowski parlament, zwiększono liczbę sędziów z 9 do 15. Nowych wybrała oczywiście rządząca partia, zapewniając sobie szybko większość w składzie orzekającym. Nie pozostawało to bez wpływu na orzecznictwo. Jak pokazuje raport [zobacz] sporządzony przez węgierskie organizacje pozarządowe, w tym Węgierski Komitet Helsiński, po wymianie przez Fidesz sędziów, w 13 ważnych konstytucyjnie sporach, sąd aż w 10 orzekał na korzyść rządu. Nowa konstytucja ograniczyła przy tym kompetencje sądu. Obniżyła natomiast wiek emerytalny dla sędziów sądów powszechnych - co ułatwiło rządowi umieszczenie w nich przychylnych mu sędziów.
Kolejnymi instytucjami, za które wziął się węgierski rząd, były media. Media publiczne zostały w całości przejęte przez sympatyzujących z rządem dziennikarzy. Na media prywatne silny straszak nałożyła nowa ustawa medialna. Tworzy ona specjalne ciało regulacyjne, które może karać media - od stacji telewizyjnych po blogerów - grzywnami za rozpowszechnianie "nieprawdziwych, lub jednostronnych informacji". Kary dla stacji telewizyjnych mogą sięgać do 750 tysięcy dolarów, w przypadku innych mediów są odpowiednio niższe. Fidesz wprowadził też nowy progresywny podatek nakładany na media, w zależności od zysku z reklam. Pomysł sam w sobie może i nienajgorszy, ale tak się składa, że jedynym medium, które zgodnie z ustawą wchodzi w najwyższy próg, jest opozycyjna wobec rządu stacja RTL Klub. Stosunki między stacją a rządem są na tyle lodowate, że na konferencjach prasowych ministrowie na ogół ignorują pytania jej dziennikarzy.
Trudno nie dostrzec analogii z Polską. Logika "wygraliśmy wybory, więc mamy prawo realizować wolę naszych wyborców, wszystkie instytucje w pastwie także powinny odzwierciedlać tę wolę, a nie służyć jako równoważniki naszej władzy, kto to kontestuje, kontestuje demokrację" pojawia się w wielu wypowiedziach prominentnych członków obozu władzy. Ostatnio w środowym przemówieniu prezydenta Andrzeja Dudy, wygłoszonym przy okazji odbioru ślubowania od ostatniej sędziny z pięciu wybranych przez zdominowany przez sejm PiS przy sprzeciwie opozycji. Podobnie jak Fidesz, PiS zaczyna od próby podporządkowania sobie sądu konstytucyjnego. Następne w kolejce są media. Trwają prace nad nową ustawą medialną, która proponując sensowne zmiany (postulowane od dawna przez środowiska twórcze przekształcenie mediów publicznych w instytucje kultury) będzie pretekstem do wymiany zarządów i dyrekcji stacji, a w konsekwencji do zwolnienia niemiłych władzy dziennikarzy i wprowadzeniu z nią zaprzyjaźnionych. Ze strony rządu słychać także
o planach "repolonizacji" mediów prywatnych.
Populizm dla klasy średniej
By utrzymać poparcie, każdy rząd musi coś wyborcom dać. Wybrać jakąś grupę, której interesów ekonomicznych będzie strzegł. Jeśli nie realnie, to w populistycznej retoryce. Zwłaszcza rząd o autorytarnych tendencjach, który potrzebuje masowego poparcia, by bronić się nim przed krytyką liderów liberalnej opinii publicznej, prasy międzynarodowej, mniejszości. Orbán postawił na szeroko rozumianą klasę średnią. Do niej skierowany został program "Węgier opartych na pracy". Zapowiadał on zastąpienie państwa opartego o pomoc społeczną, państwem aktywizującym obywateli do pracy. Nie tylko na Węgrzech klasa średnia nie lubi finansować świadczeń dla uboższych współobywateli.
Sztandarowym posunięciem rządu w tym zakresie jest program robót publicznych dla bezrobotnych. W jego ramach pracuje dziś na Węgrzech około ćwierć miliona osób pozostających bez pracy. Budują drogi, kładą płyty chodnikowe itd. Tworzą infrastrukturę potrzebną całemu społeczeństwu. Kłopot w tym, że ich pensje w ramach programu są zbyt małe, by pozwolić im wyrwać się z biedy. Eksperci krytykują program, twierdzą, iż tworzy on stale wykluczoną, wyzyskiwaną podklasę. Często rekrutującą się z mniejszości romskiej. Jako wymierzone w nią interpretowane są także ustawy faktycznie kryminalizujące bezdomność.
Najbardziej populistycznym gestem Orbána było obniżenie cen gazu dla gospodarstw domowych. Jak twierdzą eksperci, to ono pomogło mu utrzymać władzę w wyborach w 2014 roku.
Także pisowski populizm przysłuży się głównie klasie średniej, nie najuboższym. Widać to w konstrukcji programu 500 złotych na dziecko. Brak obniżenia progów uprawniających do pomocy społecznej sprawi, że część objętych programem rodzin otrzyma mniejsze wsparcie od państwa, niż otrzymywała zanim została objęta programem. Ministra pracy i polityki społecznej, Elżbieta Rafalska, nie tylko nie widzi w tym problemu, ale nawet przedstawia to [więcej tutaj] jako zaletę systemu - nie ma być on bowiem środkiem pomocy społecznej, ale narzędziem budowania klasy średniej i jej społecznej reprodukcji.
Narodowy kapitalizm kolesi
Na Węgrzech populizmowi klasy średniej towarzyszy próba budowania "narodowego kapitalizmu" - wspierania węgierskich przedsiębiorców, tak, by mogli konkurować na globalnych rynkach. Nad samym pomysłem warto dyskutować, gorzej z jego wykonaniem. W jego ramach Orbán nałożył specjalne, wysokie podatki na branże zdominowane przez duży międzynarodowy kapitał: głównie banki i sklepy wielkopowierzchniowe. Zanim Orbán zdołał wyegzekwować choćby forinta od jakiejkolwiek sieci handlowej, pod naciskiem UE musiał wycofać się z tego rozwiązania.
Próby budowy "narodowego kapitalizmu" skutkują transferem publicznej własności w ręce zaprzyjaźnionych z Orbánem i Fideszem przedsiębiorców na bardzo korzystnych warunkach. Przykładem może być nacjonalizacja, a następnie prywatyzacja Takerekbanku [więcej tutaj] - największego spółdzielczego banku na Węgrzech, który został sprzedany tym samym menadżerom, którzy pomagali rządowi przejąć nad nim kontrolę i pisać umożliwiające to prawo. Podobne procesy dzieją się obecnie na węgierskiej wsi, gdzie rząd sprzedaje na korzystnych warunkach państwową własność rolną wielkiemu kapitałowi, kilku bliskim Fideszowi przedsiębiorcom.
PiS wyraźnie wzoruje się pomysłach gospodarczych Fideszu. Zapowiada specjalny podatek od banków i wielkich sklepów. Mówi o reindustrializacji, budowie narodowych marek. Pomysły same w sobie niegłupie i warte rozważenia. Czy jednak nie skończą się podobnym mechanizmem transferu publicznych środków w prywatne ręce, jak na Węgrzech?
Remadziaryzacja przez zaoranie
Także w kulturze Fidesz od początku poszedł na wojnę. Artystyczne elity Węgier uważał za nie dość patriotyczne, wykorzenione, "niewęgierskie". Już w pierwszych latach rządu zlikwidował lub przejął wszystkie instytucje, które do tej pory były kierowane przez samych artystów. Symbolem stała się sprawa budapesztańskiego Nowego Teatru, najbardziej prestiżowej sceny w stolicy, którego dotychczasowego dyrektora władza odwołała na początku kadencji, na jego miejsce powołując aktora, znanego z poparcia dla skrajnie prawicowego Jobbiku. Nowy dyrektor zapowiedział "koniec z chorą, lewacką hegemonią" i wystawianie "wyłącznie węgierskich sztuk".
W filmie Fidesz rozwiązał dotychczasową, kontrolowaną przez środowisko komisję przyznającą granty na produkcję i na czele kinematografii postawił Andrew Vajnę, amerykańskiego producenta węgierskiego pochodzenia, znanego z takich dzieł jak Rambo. Vajna nie znał zupełnie węgierskiego kina, wszedł w ostry konflikt z środowiskiem. Reformy zaowocowały chwilowym załamaniem produkcji. Przez dwa lata kinematografia węgierska nie wyprodukowała żadnego filmu. Przed reformami Orbána produkowała nawet do 20.
Podobnie postępuje PiS. Minister Gliński blokuje powołanie komisji eksperckich Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, przez co uniemożliwia kolejną turę naboru wniosków. Mówi się nawet o tym, że PiS zamierza połączyć PISF z Narodowym Instytutem Audiowizualnym, co skutkowałoby wymianą władz tych instytucji. Premier Gliński już zasłynął próbą cenzury w teatrze, teraz grupa 100 intelektualistów związanych z prawicą domaga się [więcej tutaj] od niego odwołania Jana Klaty ze stanowiska dyrektora Narodowego Teatru Starego w Krakowie. Co ciekawe, wśród nich są tylko dwie osoby w jakikolwiek sposób związane z teatrem: aktorzy Jerzy Zelnik i Halina Łabonarska. Oboje w wieku raczej emerytalnym. Trudno bowiem wskazać młodych artystów związanych z PiS - czy to w teatrze, czy kinie, czy sztukach wizualnych (trochę ich jest w polu literackim) - którzy robiliby narodową sztukę na wysokim poziomie, zgodnie z wizjami partii i
jej intelektualistów. PiS jak Fidesz ma bardzo krótką ławkę własnych elit artystycznych. Z planów "remadziaryzacji" kultury zostały głównie zaorane wcześniej nieźle działające instytucje.
Gdzie kończą się analogie
Czy tak samo będzie w Polsce? Gdzie kończą się analogie między PiS a Orbánem? Na szczęście, lub nieszczęście - w zależności od tego, czy projekt PiS popieramy czy nie - w skali poparcia.
Orbán dwa razy z rzędu otrzymał od wyborców większość konstytucyjną. W 2010 roku przy frekwencji sięgającej dwóch trzecich, zdobył ponad połowę głosów oddanych w wyborach, cztery lata później, przy nieco niższej frekwencji, około 45 proc. Popiera go większość Węgrów. Obejmował władzę w sytuacji kryzysu ekonomicznego, co wzmacniało jego mandat do radykalnych działań. Partia socjalistyczna skompromitowała się rządami przed 2010 rokiem, pozostałą alternatywą jest faszyzujący Jobbik.
W Polsce mimo wszystko sytuacja wygląda inaczej. PiS otrzymał w październiku poparcie niecałej jednej piątej elektoratu - około 5,8 miliona głosów. Prezydent Duda w drugiej turze poparcie 8,6 miliona wyborców - poza Lechem Kaczyńskim najniższe ze wszystkich prezydentów wybieranych po 1989 roku. W Polsce nie ma na razie kryzysu budującego poparcie dla radykalnych działań. PO nie przegrała dlatego, że ludziom się pogarszało, ale dlatego, że nie poprawiało się dość szybko. Bez konstytucyjnej większości nie uda się przemeblować państwa na wzór węgierski.
Wyborcy znów mogą zmobilizować się przeciw PiS-owi, tak jak to zrobili w 2007 roku, gdy na PO - wtedy główną siłę antypisowską - oddano 6,7 miliona głosów. PiS ma oczywiście jeszcze dużo czasu, by zbudować poparcie dla drugiej kadencji. Być może 500 złotych na dziecko okaże się takim samym kluczem do poparcia, jak dla Orbána okazały się obniżki cen gazu. Ale jeśli towarzyszyć temu będzie ciągłe pararewolucyjne wzmożenie, sprzeczne ze społecznymi nastrojami, Budapeszt w Warszawie może okazać się kolosem na glinianym nogach, efemerydą, jak projekt IV RP z okresu 2005-2007.