Jacek Żakowski: Katastrofa po katastrofie
Gdyby Lech Kaczyński to widział, umarłby ze wstydu. Miał poczucie przyzwoitości, które po Smoleńsku gdzieś znikło wraz z kolejną częścią polskich elit.
To była wyjątkowo ponura tragedia. Do dziś czuję posmak podniosłych emocji, które przeżywałem, jak niemal wszyscy w Polsce, kiedy kilka godzin po katastrofie smoleńskiej zapalałem świeczkę przed Pałacem Prezydenckim na Krakowskim Przedmieściu. Był to odruch człowieka przerażonego i zagubionego podobnie jak wiele innych osób, które się tam spontanicznie znalazły. Nie mieliśmy do powiedzenia ani do zrobienia niczego, co by odpowiadało powadze naszych emocji. Mogliśmy tylko jakoś połączyć się w indywidualnych bólach. Takich chwil się nie zapomina, dlatego napisałem wtedy, że „blizna pozostanie na zawsze”. I nie mogłem się mylić. Została w każdym z nas osobno. I zwłaszcza została na (przepraszam za wzniosłość) „ciele nasze wspólnoty’. Całej wspólnoty. Nie tylko politycznej.
Nie była to największa katastrofa w trudnych dziejach Polski. Było kilka większych w naszej politycznej historii. Pod względem liczby ofiar daleko jej do Zagłady, Powstania Warszawskiego, Katynia albo do Rzezi Pragi. Pod względem znaczenia politycznego można ją porównać ze śmiercią premiera Sikorskiego w katastrofie lotniczej koło Gibraltaru. Pod względem skali społecznego szoku porównywalne było zamordowanie prezydenta Gabriela Narutowicza u zarania II RP i zabójstwo ks. Jerzego Popiełuszki u schyłku PRL.
"Święty" obok "Świętej pamięci"
Pod jednym względem nie da się jednak katastrofy smoleńskiej porównać z żadną wcześniejszą tragedią. Żadne nasze narodowe nieszczęście nie stało się przedmiotem tak brutalnej, swawolnej, bezwstydnej, absurdalnej, kłamliwej, oszczerczej, histerycznej, cynicznej i nieodpowiedzialnej politycznej rozgrywki, jak ta, którą wokół Smoleńska od lat prowadzi skupiona w PiS i wokół PiS prawica.
Jeżeli natłok oskarżycielskich określeń, których tu użyłem, wydaje się Państwu przesadny, odszukajcie sobie w Internecie obrazki z poniedziałkowego odsłonięcia sejmowej tablicy ku czci Lecha Kaczyńskiego umieszczonej tuż obok upamiętnienia Jana Pawła II.
Słowo żenada wydaje się w tym kontekście żenująco łagodne. Grupka smutnych krawaciarzy zajmujących wysokie urzędy, wyprężone wojsko, tłumek gości i dwie tablice. Jedna dla „św” (czyli świętego), druga dla „śp” (czyli zmarłego). Jeden był najważniejszym Polakiem w całych dziejach chrześcijaństwa. Drugi był średnim prezydentem Polski, który w sondażach na najlepszego prezydenta po 1989 r. regularnie przegrywa z Aleksandrem Kwaśniewskim i za życia nie miał żadnych szans na reelekcję.
Widok tych dwóch tablic wiszących obok siebie na najbardziej eksponowanym miejscu polskiego parlamentu dobrze oddaje to, co prawica zrobiła z katastrofą smoleńską, by przerobić ją w swój polityczny taran mający ją zaprowadzić do władzy i legitymizować w roli depozytariusza tradycji „obozu patriotycznego”. Bo w rozpętanej przez prawicę histerii od początku nie było nie tylko żadnego umiaru, ale też żadnych proporcji.
Zanim w ósmą rocznicę śmierci Lech Kaczyński został zrównany ze świętym Janem Pawłem II, gwałtowne żądania jego politycznego zaplecza spowodowały, że jemu i jego żonie zrobiono sarkofag w wawelskiej nekropolii królów. To nie był dobry moment, by ważyć zasługi i winy, bo szok wciąż jeszcze trwał. Dlatego nie przyłączyłem się do Andrzeja Wajdy, który protestował. Ale pomieszanie porządków już wtedy było oczywiste.
Królewski pogrzeb początkiem politycznego projektu
Nawet jeżeli wawelscy królowie mieli sporo za uszami, to jednak - co by nie mówić - byli to królowie! W latach niewoli z ich grobów emanował majestat Rzeczpospolitej. Z Lecha Kaczyńskiego ani z jego grobu żaden majestat emanować nie mógł, bo był on tylko wytworem ułomnej demokracji, który miał różne lepsze czy gorsze pomysły i osiągnięcia, ale jako prezydent niczego wielkiego nie dokonał. Może poza średnio skutecznym temperowaniem własnego politycznego zaplecza - w tym brata. Nie bagatelizuję temperującej roli Lecha Kaczyńskiego, bo doskonale ją widać gdy porównuje się PiS braci Kaczyńskich z PiS-em Jarosława, ale trudno to uznać za wystarczający powód, by stawiać komuś sarkofag na Wawelu.
Królewski pogrzeb okazał się zaledwie początkiem politycznego projektu mającego ponownie wynieść do władzy wyraźnie schnący już PiS. Kult Lecha Kaczyńskiego, którym teraz tak mocno gra jego osierocony brat, był jednak przez wiele lat czynnikiem raczej marginalnym w narracji prawicy. Bez porównania ważniejsze było paliwo dostarczane przez niezliczone teorie „zamachu smoleńskiego” bez żadnych zahamowań snute przez niezliczone natchnione umysły.
Poza niezrozumiałą rolą Antoniego Macierewicza, który z niejasnych przyczyn pojechał do Smoleńska pociągiem zamiast lecieć razem z prezydentem, a potem gwałtownie wrócił do Polski nie włączając się w działania na miejscu, żadnych powodów do snucia paranoicznych zamachowych teorii nie ujawniono wtedy ani później. A jednak legenda „zamachu smoleńskiego” podbiła zdecydowaną większość prawicowych mediów i opowieści polityków prawicy. Da się to psychologicznie objaśnić i usprawiedliwić w okresie działania szoku i szczytu smoleńskiej traumy. Ale z upływem czasu coraz trudniej było doszukać się potencjalnie szlachetnych inspiracji do snucia kolejnych zamachowych narracji.
Trudno się zwykłym ludziom dziwić, że w epoce post prawdy przeżywając traumę tak absurdalnego nieszczęścia ulegli paranoicznym teoriom sztucznej mgły itp.; trudno mi też mieć do Jarosława Kaczyńskiego pretensję, że po stracie brata w tak okrutnie absurdalnym zdarzeniu nie był w stanie zdobyć się na chłodny osąd przyczyn - i chyba nie potrafił uwierzyć w zimną analizę przebiegu katastrofy, którą przygotowali fachowcy z Komisji Millera. Bliskim ofiar często trudno jest się pogodzić z absurdalnością tragicznego nieszczęścia. Ale nie widzę żadnego usprawiedliwienia dla trauma-biznesu, który setki nie tylko politycznych cwaniaków budowały przez lata wokół smoleńskiego narodowego nieszczęścia.
Zamachowe lobby chce upiec własną pieczeń
Każdy w miarę chłodny umysł potrafi wśród proroków i wyznawców zamachu wskazać osoby delikatnie mówiąc zbyt emocjonalne, ale wśród osób publicznych głoszących i podtrzymujących paranoiczne koncepcje z pewnością dużo więcej było i jest cwaniaków, którzy robią to, bo mają w tym interes. Albo chcą wprost upiec własną pieczeń, błyszcząc historią o jakimś trotylu lub o jakichś parówkach, albo nie chcą ryzykować otwartego konfliktu z potężnym zamachowym lobby, na czele którego od lat stoi Macierewicz.
Tu jednak pojawia się problem miesięcznic, które początkowo były formą grupowego odreagowania traumy, ale od lat są już tylko mobilizacjami czysto politycznymi, podczas których Prezes rzuca kalumnie na politycznych rywali. W każdym społeczeństwie jest oczywiście grupa mająca potrzebę takiego wspólnotowego przeżycia. Ale od kiedy wiadomo, że teorie zamachu najdelikatniej mówiąc nie znajdują potwierdzenia w racjonalnej wiedzy, czyli już od dobrych paru lat, takie polityczne monetyzowanie narodowego nieszczęścia zaczęło być paskudne.
PiS-owi trudno jest się z tego wywikłać, bo decyzję musiałby podjąć sam Prezes, a jemu zapewne najtrudniej jest ostatecznie rozstać się z teorią zamachu nadającą absurdalnej tragedii polityczny sens - nawet jeśli sam już przestał w nią wierzyć. Ale jest też drugi poważny problem.
Kiedy zniknie temat zamachu, pomników etc., to wrócą pytania, na które raport Millera nie odpowiedział, bo z założenia się nimi nie zajmował. Są to pytania o odpowiedzialność. Na przykład o przyczynę opóźnienia startu, o brak odpowiedzi na zadanie kilkanaście minut przed zderzeniem z ziemią pytanie pilota, na jakie zapasowe lotnisko ma lecieć, o to dlaczego zaakceptowano załogę nie spełniającą profesjonalnych wymagań, dlaczego na pokładzie byli jednocześnie wszyscy najwyżsi dowódcy itd. Odpowiedzi na wszystkie te pytania mogą w złym świetle stawiać samego prezydenta lub jego najbliższe otoczenie. Nie wyłączając też prezesa PiS.
Trwanie przy teorii zamachu i koncentrowanie wokół niej debaty odsuwa to ryzyko. Nie wiadomo, na ile jest to świadome, ale gdzieś tu należy zapewne też szukać odpowiedzi na delikatne pytanie, dlaczego Jarosław Kaczyński - i tak wiele związanych z nim osób - twierdzi, że praca Macierewicza przybliża nas do prawdy o katastrofie smoleńskiej, gdy gołym okiem widać, że nas od niej oddala. A przynajmniej odsuwa w czasie uznanie przykrych prawd opisanych w raporcie najlepszych polskich ekspertów.
Samo odsuwanie w czasie uznania przykrej prawdy nie jest niczym niezwykłym w przypadku takiej traumy. Zasadniczy problem polega tu na tym, że cenę za tę terapię środowiska związanego z braćmi Kaczyńskimi mają zapłacić polityczni rywale, na których spadają niepotwierdzone w żaden sposób paranoiczne zarzuty prowadzące do łatwo rzucanych, gołosłownych stwierdzeń, że Tusk „ma krew na rękach”, albo że pasażerowie prezydenckiego lotu zostali „zdradzeni o świcie”.
Brakowi umiaru w czczeniu związanych z PiS ofiar (z innymi gorzej - dla min. Jarugi-Nowackiej zabrakło miejsca na tablicy w KPRM!) niemal od początku towarzyszy w historii traumy smoleńskiej brak umiaru w puszczaniu wodzy paranoicznej fantazji i beztroskie miotanie oszczerczych pomówień lub insynuacji. To głównie na nich oparta jest narracja religii smoleńskiej.
Katastrofa komunikacyjna staje się katastrofą moralną polityki
Z zewnątrz trudno jest odróżnić te jej elementy, które służą zbiorowej terapii w obliczu tragicznej traumy, od tych których sensem jest budowanie kultu Lecha Kaczyńskiego będącego ważnym elementem spajającym populistyczną prawicę wokół jego brata. Ta dwuznaczność pogarsza sytuację. Zwłaszcza, gdy prawna przemoc zostaje użyta, by przy Grobie Nieznanego Żołnierza, czyli w samym jądrze upamiętnień polskiego bohaterstwa, PiS stawia pomnik przypadkowych ofiar wypadku komunikacyjnego, a tuż obok planuje pomnik słabego prezydenta, który był bratem człowieka rządzącego dziś Polską.
W tym miejscu katastrofa komunikacyjna polskiego samolotu staje się katastrofą moralną polskiej polityki. A przynajmniej części polskich polityków, którzy stoją za takim nadużyciem lub z różnych przyczyn mu się nie sprzeciwiają. Tych przyczyn możemy się tylko domyślać. Ale żadna z nich nie daje dobrego świadectwa tym, którzy się nią kierują.
Tu dopiero widać stratę jaką nam wszystkim i Polsce przyniosła katastrofa smoleńska. Bo przez nią zdziczeliśmy. Zgubiliśmy nie tylko miary, proporcje, ale też zasady pozwalające odróżniać dobro wspólne, za które odpowiada każdy lecz zwłaszcza dysponent publicznej władzy, od własnych interesów, uczuć i zobowiązań, które powinny być na dalszym planie. Może brzmi to wzniośle, ale bez takich zasad żadna wspólnota nie ma szans dawać rady.
Lech Kaczyński miał różne słabości i wady, ale wagę zasad rozumiał. W ich imię temperował swoje środowisko i gotów był wejść z nim w konflikt - chociażby w sprawie niesławnego aneksu Macierewicza. Dziś w obozie władzy nikogo takiego nie widać. Dlatego wokół smoleńskiej narodowej tragedii może toczyć się cała ta ponura polityczna gra, której prezydent Kaczyński by się śmiertelnie wstydził. A gdyby zobaczył wszystkie te swoje koszmarne pretensjonalne, odsłaniane bez żadnego umiaru pomniki, tablice, ulice, place itp, to by umarł ze wstydu. Bo miał też poczucie przyzwoitości, które po Smoleńsku gdzieś znikło wraz z kolejną częścią polskich elit…
Jacek Żakowski dla Opinii WP