Jacek Żakowski: 6 września spotkajmy się na grzybach
- Zadawanie tego rodzaju pytań milionom obywateli uważam za nieprzyzwoite zawracanie głowy i szkodliwe dla demokracji zamulanie debaty publicznej. Nikt mnie nie namówi, żebym brał w tym udział – pisze Jacek Żakowski w felietonie dla Wirtualnej Polski. Publicysta wyjaśnia, dlaczego 6 września po raz pierwszy po 1989 roku nie zamierza skorzystać z prawa do głosowania. W kolejnych akapitach tekstu dziennikarz rozprawia się z trzema pytaniami planowanego referendum, wprost nazywa je „głupimi” i tłumaczy, dlaczego politycy próbują „robić z nas idiotów”.
- Zadawanie tego rodzaju pytań milionom obywateli uważam za nieprzyzwoite zawracanie głowy i szkodliwe dla demokracji zamulanie debaty publicznej. Nikt mnie nie namówi, żebym brał w tym udział – pisze Jacek Żakowski w felietonie dla Wirtualnej Polski. Publicysta wyjaśnia, dlaczego 6 września po raz pierwszy po 1989 roku nie zamierza skorzystać z prawa do głosowania. W kolejnych akapitach tekstu dziennikarz rozprawia się z trzema pytaniami planowanego referendum.
Lubię gorącą demokrację. Czyli taką, w której obywatele spierają się, angażują, organizują, żądają, protestują, manifestują, masowo kandydują oraz, oczywiście, powszechnie głosują. Ale w referendum, które zarządził Bronisław Komorowski, nie będę głosował bez względu na to, czy, ile i jakie pytania dopisałby jeszcze Andrzej Duda. Nie dlatego, że mi się nie chce, ale z tego samego powodu, dla którego nie gram na bazarze w trzy karty. Najkrócej mówiąc, nie lubię kiedy ktoś robi ze mnie idiotę. A jeszcze bardziej nie lubię pomagać w robieniu ze mnie idioty. A trzy głupie pytania, które prezydent i senatorowie postanowili zadać obywatelom, to doskonały przykład robienia z nas idiotów.
Pierwsze głupie pytanie brzmi: „Czy jest Pani/Pan za wprowadzeniem jednomandatowych okręgów wyborczych w wyborach do Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej?”. Odpowiedź, jakiej mógłbym udzielić brzmi: może tak, może nie. Bo nie wiem, ile ma być tych jednomandatowych okręgów, ani jak mają one wyglądać. Czy mają być tylko jednomandatowe okręgi (jak w Anglii i USA), czy jednomandatowe i wielomandatowe (jak w Niemczech)? Nie wiem, czy kandydaci w okręgach jednomandatowych mają reprezentować tylko siebie, czy także partie, które zarejestrują listy? Nie wiem też, jakie będą warunki rejestracji kandydatów. Czy wystarczy się zgłosić (wtedy będą kandydowały tysiące wariatów), czy trzeba będzie np. zebrać konkretną liczbę podpisów (jeśli tak, to jaką?), albo spełnić jakieś inne kryteria (np. być radnym)? Czy ewentualni zwycięzcy w jakimś okręgu uzyskają mandat bez względu na wynik ich partii? Czy będzie jedna tura czy dwie? Innymi słowy: czy wystarczy zdobyć w wyborach więcej głosów, niż inni kandydaci (np. kilkanaście
procent kiedy kandydatów będzie, dajmy na to, dwudziestu), czy też trzeba będzie uzyskać poparcie przynajmniej połowy głosujących (jak w wyborach do Senatu)?
Krótko mówiąc: nie mam zielonego pojęcia, o co moje państwo mnie pyta. I mam poważną obawę, że ono samo się nad tym nie zastanowiło. Bo bez trudu można sobie wyobrazić, że jeśli obywatele w większości odpowiedzą "tak", to powstanie trochę lepszy system polityczny, ale może też na podstawie takiego upoważnienia powstać system nieporównanie gorszy, który rozwali polską demokrację i zniszczy naszą przyszłość. Zadawanie tego rodzaju pytań milionom obywateli uważam za nieprzyzwoite zawracanie głowy i szkodliwe dla demokracji zamulanie debaty publicznej. Nikt mnie nie namówi, żebym brał w tym udział. Jeśli ktoś chce uzyskać referendalny mandat do zmiany ustrojowej, to niech się odrobinę wysili i niech sformułuje koncepcję, do której możemy się ustosunkować.
Drugie głupie pytanie brzmi: „Czy jest Pani/Pan za utrzymaniem dotychczasowego sposobu finansowania partii politycznych z budżetu państwa?”. Tu także mogę odpowiedzieć "tak" lub "nie", bo również w tym przypadku pytający nie zadał sobie trudu wyjaśnienia, o co tak naprawdę mu chodzi. Do budżetowego finansowania partii obliguje nas stanowisko Rady Europy, której jesteśmy członkiem. W cywilizowanym świecie uważa się na ogół, że jest to warunek konieczny istnienia faktycznej demokracji, bo partie finansowane wyłącznie lub głównie ze środków prywatnych łatwo stają się narzędziem bogaczy, co sprawia, że i państwo staje się sługą nielicznych bogaczy (lub korporacji) ze szkodą dla demokracji i zwłaszcza dla gospodarki. Nawet tak ultrarynkowa demokracja jak amerykańska ma mechanizm publicznego finansowania komitetów wyborczych, choć pozwala na rezygnację ze środków publicznych, co wiąże się z łagodniejszą kontrolą kampanijnych wydatków.
Być może jednak pytającym bliższy jest rosyjski, białoruski albo węgierski model traktowania zachodnich demokratycznych standardów wyrastający z wiary, że wymyślimy naszą demokrację od nowa, po swojemu, w imię naszej słowiańskiej specyfiki, a Zachód nie będzie nam mówił, co mamy u siebie robić. Oczywiście, jako suwerenne państwo, mamy takie prawo, ale nie sądzę, by taki był nasz interes. Różne patenty na demokrację były już testowane w wielu krajach, ale niemal zawsze kończyły się dyktaturą i/lub krachem gospodarczym. W takim zamachu na Polskę również nie chcę brać udziału.
Pytanie zostało jednak sformułowane tak, że możliwe jest, iż pytającemu nie chodzi wcale o likwidację publicznego finansowania, lecz o zmianę obecnego modelu finansowania z budżetu państwa. Odpowiedź "tak" może więc oznaczać dalsze finansowanie publiczne, ale nie z budżetu państwa tylko np. ze środków fundacji, której środki pochodzą z czegoś w rodzaju abonamentu radiowo-telewizyjnego. Może też oznaczać finansowanie z budżetu, ale innym sposobem - na przykład w proporcji do mandatów samorządowych (a nie parlamentarnych), czy też jako wielokrotność zebranych składek członkowskich, albo liczby płacących składki członków (co miałoby sens). Rzecz w tym, że odpowiadając "tak" lub "nie" osoba, która zdecyduje się na udział w referendum, nie będzie wiedziała, za czym się opowiada. Jaki będzie sens takiego głosu? To mniej więcej tak, jak gdyby w wyborach prezydenckich kazano poprzeć naraz Andrzeja Dudę i Bronisława Komorowskiego, nie wiedząc, któremu z nich nasz głos zostanie przypisany. Na moje oko jest to nie
tylko oczywiste wariactwo, ale też sytuacja głęboko niekonstytucyjna, naruszająca zasadę poszanowania godności obywateli przez państwo.
Trzecie pytanie nie jest aż takie głupie, ale jest śmiertelnie groźne dla finansów publicznych. Brzmi ono: „Czy jest Pani/Pan za wprowadzeniem zasady ogólnej rozstrzygania wątpliwości co do wykładni przepisów prawa podatkowego na korzyść podatnika?”. Dopóki nie zmienimy zasadniczo procedur legislacyjnych, odpowiedź "tak" będzie oznaczała głosowanie za stworzeniem raju dla aferzystów. Bo oczywiście istnienie takiej zasady sprawia, że w kancelariach prawnych i biurach lobbystycznych natychmiast ruszają prace nad drobnymi z pozoru poprawkami do procedowanych ustaw, które stworzą wątpliwości pozwalające cwaniakom na zbijanie fortun. Słynne "lub czasopisma" oraz "i inne rośliny" to szczeniak w porównaniu z tym, co nas czeka. Bo wystarczy w ustawie podatkowej usunąć, przesunąć lub dodać przecinek, pojedyncze słowo albo spójnik, żeby jej sens zaczął budzić wątpliwości, co wedle nowego prawa ma zwalniać kogoś z płacenia jakiegoś podatku. Kiedy dowolna poprawka może być wrzucona choćby w trzecim czytaniu, a potem
migusiem przelecieć przez Senat, takie prawo stanowi zapowiedź serii afer prowadzących do pewnej katastrofy finansów publicznych. Uchwalona ostatnio ustawa co prawda już nas w tę stronę popchnęła, ale zwykłą ustawę można łatwo zmienić. A zmienienie ustawy, którą naród poparł w referendum, to wielka polityczna afera, na którą nikt łatwo się nie zdecyduje.
Jakkolwiek byśmy nie odpowiedzieli na dwa pierwsze pytania, nie sposób przewidzieć, co z tego wyniknie. A trzecie pytanie z pozoru straciło aktualność (co było do przewidzenia zanim je zadano, bo ustawa, która tę zasadę wprowadziła, była już wtedy w Sejmie), ale utrwali groźną patologię, bo na zmianę procedur legislacyjnych szanse są raczej niewielkie. Fakt, że państwo w referendum zadaje obywatelom tego rodzaju pytania świadczy o mizerii tego państwa i jego demokracji. Gdyby odpowiedź na tego rodzaju pytania była wymagana przy podpisywaniu jakiejkolwiek umowy, np. z jakimś bankiem albo z deweloperem, UOKiK by je unieważnił i nałożyłby na bank czy dewelopera karę.
W państwie jest to, niestety, bardziej złożone i do referendum 6 września najprawdopodobniej dojdzie. Ale rozsądni, szanujący się obywatele, którym na tym państwie i jego demokracji zależy, nie powinni brać w takim przedsięwzięciu udziału. Dlatego 6 września - pierwszy raz w Wolnej Polsce - nie skorzystam z prawa do głosowania. Jako obywatel nie widzę lepszego sposobu, by wyrazić swój sprzeciw wobec takiej sytuacji.
Jacek Żakowski dla Wirtualnej Polski
Jacek Żakowski (ur. 1957) - publicysta "Polityki", kierownik Katedry Dziennikarstwa Collegium Civitas, autor piątkowych "Poranków TOK FM", kilkunastu książek i programów TV. "Dziennikarz Roku 1997", laureat m.in. Superwiktora, dwóch Wiktorów i nagrody PEN Clubu, nagrody im. Eugeniusza Kwiatkowskiego. Członek Towarzystwa Dziennikarskiego i Rady Funduszu Mediów.